PODRÓŻE

Renaty i Arka

Meksyk centralny 2011

Środkowy Meksyk

14.01.2011
Nasza druga podróż do Meksyku zaczęła się trochę stresująco. Siedzimy sobie na lotnisku w Katowicach, przed bramka nr 7, czekając spokojnie na boarding, a tu zonk – lot odwołany z powodu awarii samolotu. Nastepne dwie godziny to oczekiwanie w kolejce przed biurem LOT-u na zmianę trasy naszej podróży. Jesteśmy po nieprzespanej nocy i nie wiadomo kiedy dolecimy do Meksyku. Na szczęście wylatujemy tylko 3 godziny później, a na miejscu jesteśmy o tej samej godzinie, o której mieliśmy być pierwotnie. Lecimy z Katowic do Warszawy, z Warszawy do Chicago a stamtąd do Mexico City. Ciekawe czy bagaże też leca z nami?
16.01.2011 – niedziela. Papantla, El Tajin.
Sobota upłynęła nam na wałęsaniu się po Zocalo w centrum Meksyku. Nasz hostel (Hostal Catedral), jak sama nazwa wskazuje mieści się na tyłach katedry, więc ze stacji metra, w nocy, nie musieliśmy zbyt daleko chodzić z bagażami.
Parę godzin spędziliśmy na mercado Merced – to jeden z wielu placów targowych Meksyku. Pokosztowaliśmy różnorodnego, meksykańskiego jedzenia z garkuchni. Pychota – palce lizać. Wieczorem nastąpiła nieoczekiwana zmiana planów i o 22.30 pojechaliśmy nocnym autobusem do Papantli. Mieliśmy jechać dopiero w niedziele rano, ale pierwszy autobus odjeżdża o 10.30, więc to zbyt późno, biorąc pod uwagę 5 godzinną podróż. Wysiedliśmy więc w Papantli o 3.30, w środku nocy i cierpliwie czekaliśmy do rana, żeby wreszcie o 7 opuścić dworzec i udać się na poszukiwanie hotelu na następną noc. Niecałe 100 metrów od dworca przypadł nam do gustu hotelik Katlen, gdzie pozwolono nam rozgościć się od razu a nie dopiero po południu, gdy zaczyna się właściwa doba hotelowa. Po chwili odpoczynku poszliśmy w kierunku Zocalo, żeby autobusem udać się do ruin El Tajin. Przy ruinach byliśmy o 8.10. W naszym przewodniku była informacja że ruiny czynne sa od 8 do 19-tej, a w rzeczywistości są czynne od 9 do 17-tej. Dobrze że chociaż informacja o darmowym wejściu w niedzielę się sprawdziła. Ruiny bardzo ładnie utrzymane i co najważniejsze – mało turystów. Piramida Nisz wygląda imponująco. Mamy czas, więc napawamy się atmosferą tego miejsca, wcinając worek, zakupionych od Indianki, pysznych pomarańczy. Po wyjściu z ruin od razu trafiamy na występ „Voladores”. Potomkowie Totonaków, tak jak ich przodkowie przed tysiącem lat, wspinają się na wysoki słup. Czterech jest przywiązanych do liny w pasie a piąty stojąc na czubku słupa wygrywa rytm. Indianie powoli zaczynają, głowami w dół „latać” na odkręcających się z słupa linach. Obecnie jest to bezpieczny „sport”, ale dawniej te liny nie miały atestów i wyrabiane były z roślin, więc wypadki nie należały do rzadkości. Za obejrzenie pokazu płaci się 15 pesos.
Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Papantli (autobusy po 12 pesos od osoby jeżdżą co około 20 minut), tutaj znowu mieliśmy okazję oglądać występ „Voladores”. Słup z którego „latają” stoi na placu przed kościołem, przy Zocalo. W niedzielę pokazy odbywają się co 2 godziny od 10 do 16-tej. Jako że wyjazd zaplanowaliśmy dopiero na jutro mieliśmy sporo czasu na pokosztowanie miejscowego jedzenia na ulicy. Tapas (malutkie tortille ze smażonym, posiekanym mięsem i cebulką, po 2-3 pesos sztuka). Naczos, zupa Consome (taka gulaszowa – posiekane mięso, ciecierzyca, surowa cebulka – 20 pesos), owoce, puszne ciasteczka. No chyba pękniemy. Posiedzieliśmy bezczynnie na ławce, obserwując ludzi i sami będąc obserwowani  - w Papantli nie zauważyłam dzisiaj żadnego więcej białego turysty.
19.01.2011 – Puebla
Z Papantli autobusem o 5.15, wróciliśmy do Meksyku – ale jechał znacznie dłużej niż w nocy, do Papantli. Wracał do Poza Rica, zabierał ludzi i jechał znów w kierunku Papantli, ale tym razem bez zatrzymywania się w mieście. Po tej kilkugodzinnej podróży zmieniliśmy nasz plan na następne dni. Wieczorem mieliśmy jechać 21 godzin do Los Mochis, gdzie zaczyna się słynna, górska kolej do Chihuahua. Ale doszliśmy do wniosku że tyle godzin w autobusie to przesada a samoloty były też dosyć drogie – ponad 300 dolarów od osoby w jedna stronę, więc bez żalu zmieniliśmy kierunek i kupiliśmy bilety do Puebli, ale dopiero na następny dzień. Pospacerowaliśmy więc po stolicy, a we wtorek rano pojechaliśmy zobaczyć „pływające ogrody” Xochimilco. To taka Wenecja dla ubogich – dzielnica poprzecinana licznymi kanałami, po którchj trzeba poruszać się łódką. Dawniej były to tereny uprawne Azteków, kanały są ich dziełem i do dzisiaj częściowo spełniają swoje funkcje.  Jest to bardzo popularne miejsce niedzielnego wypoczynku meksykańskich rodzin. Łódki są koszmarnie drogie jak za tak nudną wycieczkę. Można wykupić trasę krótką  45 minut za 450 pesos, średnią 1.5 godziny za 700 pesos i długą, 2 godziny z przystankiem na targu, ale tylko w soboty i niedziele. Wykupiliśmy trasę krótką uznając że 45 minut jest wystarczającym czasem żeby popływać trochę po kanałach. Okazało się że płyniemy 20 minut żółwim tempem, bo pozostałe 25 minut jest na powrót ta sama trasą ( w sumie około 1 km). Nasz „odpychacz” łodzi czyli sternik, zaproponował nam przedłużenie trasy za jedyne 250 pesos. Stanęło w końcu na 200 pesos i pływaliśmy 1.5 godziny. Ale było to nad wyraz nudne. Potem doczytałam w przewodniku że lepsza jest inna przystań, bo obwożą po ciekawszych okolicach.
Do ostatniej stacji metra Tasquenia wróciliśmy autobusem, a nie tramwajem, jak poprzednio. I to był błąd. Tramwaj jedzie 45 minut a autobus 1.5 godziny. Na szczęście nigdzie nam się nie śpieszyło. Do Puebli autobusy jeżdżą co 10 minut i to tylko 2 godziny drogi. Jechaliśmy II klasą, różnica w cenie 50% - brak telewizora (uf jak dobrze) i WC – ale dwie godziny bez kibelka da się wytrzymać. Dworzec autobusowy w Puebli jest około 4 kilometry za centrum. Można wziąć taksi za 55 pesos lub colectivos za 6 pesos. W kolectivos kierowca był bardzo uprzejmy i pokazał nam gdzie mamy wysiąść. Po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy na hotel który wybrałam z przewodnika. Był najtańszy a wyglądał bardzo przyzwoicie. Niestety wieczorem odkryliśmy problem z ciepła wodą – trzeba było 10 minut czekać aż zacznie lecieć, a dziś rano wody w ogóle nie było. Ciekawe czy to taka specyfika hotelu, czy problem w mieście.
Wieczorem po męczącym dniu okazało się że  brak ciepłej wody to jedna z cech tego hotelu i nie pomagały interwencje w recepcji. Według niego ciepła woda powinna być.
Zrobiliśmy dzisiaj z 20 km pieszo po Choluli, a wieczorem po Puebli. Do Choluli pojechaliśmy colectivos za 6 pesos, obejrzeć największą zbudowaną przez człowieka piramidę. Na szczycie Wielkiej Piramidy Hiszpanie zbudowali kościół, nie wiedząc, że górujące nad okolicą wzgórze jest tworem człowieka. Już za czasów konkwisty piramida była pokryta gliną i porośnięta roślinnością.
Po Puebli można spacerować bez końca. Podziwiając liczne elewacje domów pokryte kafelkami, z których Puebla słynęła od wieków. Jeszcze przed przybyciem Hiszpanów z gliny na tych terenach wyrabiano ceramikę.
21.01.2011 – Jalapa (Xalapa)   
Wczoraj w południe przyjechaliśmy do Jalapy. Przywitało nas bezchmurne niebo i upał. Miła odmiana po nieco mroźnej Puebli. W czasie gdy wymieniałam w banku pieniądze Arek i Darek nawiązali znajomość z pewnym „białasem”, który zaproponował nam nocleg w apartamencie za 450 pesos. Powiedziałam że możemy obejrzeć, ale bez gwarancji że się na nie zdecydujemy. Ostatecznie zostaliśmy, bo mieszkanie było przestronne i dobrze wyposażone. Roy okazał się nadopiekuńczy i postanowił na siłę zorganizować nam czas. Znany tu jako „gringo jalapeńo” rozkręca właśnie biznes w turystyce. Jest szefem tutejszego Rotary Club. Po południu zabrał nas na rowerową wycieczkę po Jalapie. Jazda była bardzo wariacka – w najbardziej zatłoczonym mieście, jakie widziałam w Meksyku jeździliśmy z górki i pod górkę, z prądem i pod prąd. Pomiędzy tysiącami aut. Aż dziwne że nas żaden nie rozpłaszczył.
Na dzisiaj Roy zaplanował nam rafting, twierdząc że skoro w Jalapie pada to na raftingu będzie super. I byłoby super gdyby nie temperatura zbliżona do polskiej późną jesienią. Dawno tak nie zmarzłam. Aż z zimna miałam skurcze w nogach. Po powrocie do Jalapy temperatura była nie lepsza i ponadto leciała mżawka przechodząca w deszcz. Okropność.
Nasz pobyt tutaj przedłuży się o jeden dzień, bo na zwiedzanie muzeum archeologicznego potrzeba podobno kilka godzin, a czynne jest tylko do 17-tej. Więc ani wczoraj, ani dzisiaj nie zdążylibyśmy go zwiedzić.
23.01.2011 poniedziałek – Zacatecas.  
W sobotę rano poszliśmy wreszcie do muzeum archeologicznego w Jalapie. Dokładne zwiedzenie zajęło nam niecałe 1.5 godziny a nie żadne 4-5 godzin. Temperatura powietrza dzisiaj niewiele ponad zero stopni. Na raftingu obgryzły mnie przeklęte muszki puri-puri, takie same jak w Wenezueli. Wczesnym popołudniem wyjechaliśmy do Meksyku, a wieczorem po zmianie terminala z Tapo na Norte, ruszyliśmy bardzo wygodnym i zupełnie pustym autobusem do Zacatecas. W niedzielę rano o 6.30 przyjechaliśmy do zimnego o tej porze roku Zacatecas.  Przeczekaliśmy do 8 na dworcu, w wygodnej Sali dla VIP-ów. z której nikt nas nie wyrzucił. Potem drżąc z zimna pojechaliśmy do centrum taksówką za 35 pesos, szukać hotelu. Na szczęście świeciło piękne słońce i robiło się coraz cieplej. Wybraliśmy nasłoneczniony hotel z pięknym widokiem na miasto i okoliczne górki. Jesteśmy tu już 2-gi dzień. W niedzielę zwiedziliśmy piękną, barokową katedrę i kopalnię srebra El Eden. Z edenem to ona miała mało wspólnego, bo w czasach jej działalności umierało tu 4-5 ludzi dziennie. Pracowali jako niewolnicy a później za głodowe pensje. Wstęp kosztuje 80 pesos i zwiedza się z przewodnikiem, któremu na koniec trzeba dać napiwek. W sumie przy naszej kopalni w Wieliczce to Eden wysiada. Z kopalni przejechaliśmy kolejką linową na wzgórze La Buffa, które jest fajnym miejscem wypoczynku z przepiękna panoramą miasta, pomnikami i kościółkiem. Można tu też zaliczyć zjazd najdłuższą tyrolką w Mezoameryce.
Dzisiaj spędziliśmy prawie cały dzień na ruinach La Quemada – bardzo przyjemne miejsce i zupełnie bezludne, co po ostatnich 10 dniach spędzonych na zwiedzaniu wielkich i tłocznych miast stanowiło miłą odmianę. Autobusem ze starego dworca w Zacatecas jedzie się około 50 min. w kierunku na Villanueva i wysiada przy restauracji „7 jaskiń”, skąd około 2 kilometry trzeba przejść wyasfaltowaną droga do ruin. Wstęp do ruin kosztuje 41 pesos i osobno 10 pesos do muzeum, ale muzeum warte jest zobaczenia, zwłaszcza poł godzinny film prezentujący miejsca archeologiczne, La Quemada i Alta Vista oraz znaczenie tych kultur w Mezoameryce. Turyści tu prawie nie docierają, widoki są wspaniałe, tylko trzeba nastawić się na długie chodzenie. Popołudniu wróciliśmy  do Zacatecas małym busikiem, który jedzie szybciej niż autobus i jest nieco tańszy – 20 zamiast 25 pesos od osoby.
28.01211 piątek Mexico City.
Już nie wiem ile dni nie pisałam. Siedzę sama na dachu hostelu w Meksyku i przyglądam się panoramie miasta. Hostel znajduje się na tyłach katedry przy Zocalo, czyli głównym placu w mieście Meksyk. NA dole gra muzyka, jest piękna pogoda i wszystko byłoby super gdyby nie to że parę godzin temu odprowadziłam moją rodzinę na lotnisko. Zostałam sama i jest mi przestrasznie smutno. Jutro jadę do Guanajuato gdzie przez miesiąc będę uczyć się hiszpańskiego w szkole Don Quijote. Ale po kolei …
We wtorek rano, czyli 25.01 wyjechaliśmy z Zacatecas do Guanajuato. Na miejscu byliśmy po południu więc w zasadzie nic nie zwiedziliśmy. Zobaczyłam gdzie jest szkoła, przeszliśmy się głównymi uliczkami i dotarliśmy na wzgórze gdzie będę mieszkać. Odległosc i różnica poziomów mnie powaliła. To tak jakbym musiała codziennie iść na Szyndzielnię i  z powrotem. W środę rano zameldowałam się w szkole, potem poszliśmy do „mojej” rodziny zostawić plecak z większością moich rzeczy. Pokoik ciemny, zimny ale za to z prywatna łazienką. Wściekła jestem na siebie, że wykupowałam naukę razem z zakwaterowaniem u rodziny. Mogłabym wynająć pokój w hotelu, blisko szkoły z TV i Internetem. A tak musze dwa razy dziennie dymać taki kawał. Po zostawieniu bagaży poszliśmy na inną górkę (bo Guanajuato składa się z samych górek!), do Muzeum Mumii. Meksykanie mają obsesję na punkcie śmierci. Muzeum dla nas było przygnębiające i raczej niesmaczne. Wystawianie zmumifikowanych, nagich zwłok na widok publiczny i to już po 5-7 latach po śmierci, gdy jeszcze pamięć o tej osobie jest świeża, jest bardzo dziwne i w Europie na pewno nikt by czegoś takiego nie robił. Co innego zmumifikowane zwłoki w ubraniu po kilkudziesięciu czy kilkuset latach. A najdziwniejsze jest to, że do muzeum przychodzą rodziny z małymi dziećmi. Po obejrzeniu tych makabrycznych eksponatów poszliśmy pod kolejne wzgórze, na którym znajduje się pomnik El Pipila. Ale tym razem wjechaliśmy na nie kolejką. Pipila to był naiwniak, który w 1810, „na ochotnika” podpalił bramę Alhondigi, umożliwiając wojskom Hidalga odniesienie pierwszego zwycięstwa w walce o niepodległość. Oczywiście w czasie akcji zginął. W zeszłym roku Meksyk obchodził 200-lecie niepodległości.
W czwartek 27.01 przyjechaliśmy do Mexico City, zainstalowaliśmy się w tym samym hostelu i powłóczyliśmy się trochę po okolicy. Dzisiaj rano odstawiłam chłopaków na lotnisko i wróciłam na śniadanie do hostelu. Po śniadaniu pojechałam do dzielnicy Coyoacan, zwiedzić muzeum – dom Fridy Khalo i Diego Rivery. Casa Azul, czyli „Niebieski Dom”, w którym mieszkali jest w pięknej okolicy, zupełnie innej niż zatłoczone i hałaśliwe centrum Meksyku. Coyoacan jest cichy, elegancki i jak na Meksyk dość zielony. Wróciłam metrem do centrum w kiepskim nastroju. Jakoś na zwiedzanie Bosque Chapultepec zupełnie odeszła mi ochota. Łatwiej jest wyjeżdżać samej z domu, niż rozstawać się tu z rodziną.
29.01.2011 sobota - Guanajuato
Na autobusowy terminal Norte pojechałam metrem o 9 – tej, a najbliższy autobus do Guanajuato był dopiero o 11-tej. Podróżowanie metrem w porannych godzinach z bagażem to istny koszmar. Metro jest strasznie tanie 3 pesos i teoretycznie nie wono nim jeździć z dużym bagażem ale nikt nigdy nie zwrócił nam uwagi. Do Guanajuato jadę autobusem firmy PrimeraPlus. To „zwykła” I klasa, ale w porównaniu do innych jest bardzo komfortowa. Telewizory nie ryczą wszystkim tylko każdy dostaje słuchawki, ponadto są poduszeczki pod głowę (w schowkach z tyłu autobusu) i poczęstunek. Po południu rozlokowałam się w moim pokoju na „Szyndzielni”. Brakuje mi tu tylko telewizora i Internetu. Bo jak się okazało komputer w domu nie działa. Ale syn właścicielki powiedział, że uruchomi go w ciągu kilku dni (za cały miesiąc nie zdążył go uruchomić!).
30.01.2011 niedziela
Już wiem czemu tu prawie wszyscy maja nadwagę. Na śniadanie dostałam omlet z dużą ilością sera w środku i do popicia coca-colę. Gdy poprosiłam o herbatę to Viki (właścicielka domu w którym mieszkam) dała mi rumianek z wodą podgrzaną w mikrofalówce. Po tuczącym śniadanku poszłam „na miasto”. Dobrze że tu wszędzie jest pod górkę, to może nie przytyję.
Punkt pierwszy zwiedzania to Alhondiga de Granaditas – w niedzielę miało być bezpłatnie według mojego przewodnika. No i było, ale dla miejscowych. Zapłaciłam więc za wstęp i obiecałam że na pewno nie będę robić zdjęć. Alhondiga to masywny spichlerz, który w 1810 roku stał się twierdzą gdzie schronili się hiszpańscy żołnierze i lojaliści, gdy rozpoczęła się wojna o niepodległość Meksyku. Rebelianci zdobyli twierdzę po tym jak, El Pipila podpalił jej wrota. Niestety później lojaliści wzięli odwet i głowy przywódców rebelii oraz Hidalga wywiesili w klatkach na rogach budowli. Głowy wisiały tam przez 10 lat. Następnie Alhondiga była więzieniem, a obecnie jest w niej muzeum sztuki z ogromną ilością stempli z okresu przed konkwistą. Stemple służyły do malowania wzorów na ścianach, tkaninach i skórze. Jest tu też trochę o historii Meksyku i rozwoju regionu Guanajuato.
Po wyjściu z Alhondigi poszłam do muzeum ikonograficznego Don Quijote. Muszę kiedyś przeczytać wreszcie przygody tego wariata, który był i jest nadal inspiracją dla tak wielu artystów. Resztę niedzieli spędziłam odwiedzając sklepy, targowiska trochę posiedziałam w kafejce internetowej. A teraz musze się pouczyć żeby na egzaminie w szkole nie dać plamy.
31.01.2011 poniedziałek
Pierwszy dzień w szkole dobiegł końca. Po egzaminie trafiłam do grupy zaawansowanej. Szkoda tylko, że dziewczyny w tym tygodniu kończą swój 6 tygodniowy pobyt w szkole. Ciekawe z kim będę w przyszłym tygodniu.
Lekcje z Rebeką są bardzo fajne, a z Romanem niezbyt, bo przerabiamy literaturę – ohyda. To samo było w Gwatemali, ale Katia zrobiła awanturę i program zmieniono. Tu nie ma Katii, więc będę się męczyć z jakimiś mądrymi bajkami super znanego pisarza, o którym nigdy nie słyszałam. W szkole nie ma darmowej herbaty, kawy ani nawet wody. Rozkład zajęć też jest trochę bez sensu, bo zawsze trzeba iść wieczorem na 19-tą na jedną lekcję z historii i kultury Meksyku. Wracanie nocą na to moje zadupie nie jest przyjemne, a na fundowanie sobie codziennie taksówki mnie nie stać. Dzisiaj po lekcji historii była kolacja powitalna i o dziwo nie musieliśmy sami za nią płacić.
Zwiedziłam też dzisiaj Muzeum Historii Naturalnej – niezbyt duże i wszystkie eksponaty są wymieszane. W sumie nie warto było do niego iść.
01.02.2011 wtorek
Drugi dzień w szkole minął zwyczajnie. Nauka nie męczy mnie tu tak jak w Gwatemali. Brakuje mi wielu słówek, ale generalnie mogę się wysłowić. Tam na początku pękała mi głowa od wysiłku umysłowego. Codziennie w szkole mam czas, żeby napisać parę słów do domu. Zwiedziłam dziś Muzeum Mineralogii, które mieści się w kampusie Uniwersytetu w Guanajuato – dawnej szkole górniczej „Escuela de Minas”. Ma największa na świecie kolekcję minerałów w tym te najrzadziej spotykane. Niestety – szafki z eksponatami są brudne, źle oświetlone, niektóre podpisane odręcznie. Na pewno dla profesjonalistów jest świetne, ale dla przeciętnego znawcy tematu trochę nudne. Najważniejsze, najrzadsze, czy najcenniejsze eksponaty giną w natłoku innych. A najbardziej irytujący i utrudniający zwiedzanie jest jazgot rzężącego radia, którego słucha znudzony cieć.
02.02.2011 środa
 Dzisiaj po lekcjach odwiedziłam kolejne dwa muzea:
1 – Museo del Pueblo de Guanajuato. Fajna była tylko część na dole – zabawki, przedmioty użytkowe i postaci – a wszystko to w miniaturze. Niektóre są tak maleńkie że trzeba je oglądać przez lupę.
2 – Muzeum – Dom Diego Rivera (Casa Diego Rivera). Jest tu całkiem duży zbiór jego prac a na górze wystawa współczesnego malarstwa.
Studenci za wstęp do muzeów płacą zwykle tylko 5 pesos. Ale trzeba mieć ze sobą dokument potwierdzający naukę w szkole.
Wróciłam na obiad i na 16-tą znowu musiałam iść do szkoły. Po przyjściu okazało się, że do oglądania filmu jestem jedyna chętna a ponadto DVD nie chciało odtwarzać tej płyty. Zmarnowałam kupę czasu bo myślałam że tak jak w Gwatemali po wspólnym obejrzeniu filmu będzie dyskusja na jego temat. O 19-tej znowu trzeba być w szkole – wieczorna lekcja dyskusyjna pt: Cafe Social, polega na tym, że idziemy z nauczycielem do jakiejś knajpy, kupujemy coś do jedzenia i picia i gadamy głównie po angielsku, bo zwykle jest zbyt mało ludzi mówiących w miarę dobrze po hiszpańsku. Dodam że jest to normalna opłacana godzina nauki. W Gwatemali było to trochę lepiej zorganizowane, jestem rozczarowana.
03.02.2011 czwartek
W czwartki wieczorem są w szkole darmowe lekcje salsy, ale dziś jest tak nieprzyjemna pogoda, że nie chciało mi się iść. Po lekcjach pojechałam do kopalni La Valenciana. Wysiadłam koło kościoła o tej samej nazwie (bardzo interesująca fasada), potem zgodnie ze wskazówkami jakiegoś naganiacza poszłam do kopalni tuż za kościołem. Według przewodnika powinno to być 300 metrów zakurzona drogą a było ze 100 metrów bukowaną. Na bilecie pisze „Boca Mina San Cayetano”. Jest to pierwszy szyb wykopany w tej okolicy. Pytałam przewodnika czy jest inne wejście do kopalni La Valenciana ale powiedział że zwiedza się tylko to – kłamał, to nie była La Valeniciana. Nawet ciekawie opowiada, ale musy tam jechać jeszcze raz sprawdzić czy rzeczywiście działającej La Valenciany naprawdę nie można zwiedzać. Przewodnik pochodzi z ludu Cziczimeków, czyli plemienia nomadów, które było wykorzystywane w XVI i XVIIw. do niewolniczej pracy w kopalni. W kopalni chłopcy zaczynali pracować w wieku około 12-15 lat i po około 10 latach umierali. Zapytałam  więc, jak plemię mogło przetrwać, skoro nie mogli się żenić i mieć potomstwa. Podobno hiszpanie wybierali co mocniejszych chłopców, żywili ich i używali jako „byki rozpłodowe”, za każdego spłodzonego syna otrzymywali zapłatę. Kobiety za urodzenie syna – nie, ale dostawały jedzenie na wyżywienie dziecka i siebie. Czyli praktycznie małżeństwa nie miały szans istnieć. Muszę zweryfikować gdzieś te informacje.
04.02.2011 piątek.
Wczorajsze informacje z kopalni potwierdziłam pytając Viktorię, u której mieszkam i nauczycielkę. I obie stwierdziły, że to prawda. Straszne!
Po południu, prosto ze szkoły, pojechałam do Morelii – z przesiadką w Irapuiato (niecałe 4 godziny). Wykupiłam wycieczkę na jutro do „sanktuarium motyli”, ale z wycieczki wracam dopiero wieczorem, więc nie pojadę od razu do Patzcuaro. Muszę zostać t dwie noce. Mieszkam w bardzo przyjemnym i tanim hotelu Colonial. Wszystko jest tu odnowione (nie ma go w przewodniku).
05.02.2011 sobota
Rano przed wyjazdem do „sanktuarium motyli” El Rosario, poszłam na zocalo porobić trochę zdjęć ale było zbyt wcześnie i światło nie było dobre. O 9-tej wyjechaliśmy. Podróż do El Rosario to około 3 godziny. Na miejscu dowiedziałam się, że jesteśmy na wysokości 3200 metrów i w nocy jest mróz a w dzień gdy świeci słońce temperatura dochodzi do kilkunastu stopni. Niestety, słońca nie było (temperatura + 3 do +5 stopni a ja wybrałam się w sandałkach i cieniutkich spodniach. Zmarzłam jak mało kiedy. Myślałam że temperatura będzie ja w Morelii – czyli cieplutko. Chmar fruwających motyli w związku z beznadziejną pogodą też nie było. Ba!. Nie latał żaden motyl – wszystkie wisiały na drzewach w stanie letargu. W słoneczne dni rzeczywiście musi to wyglądać niesamowicie, bo sosny były całkowicie oblepione motylami. Tyle że motyl ze złożonymi skrzydłami wygląda jak uschnięty liść. No więc w zasadzie widziałam sosny oblepione uschniętymi liśćmi. Na dróżce prowadzącej do wejścia parku jest mnóstwo jadłodajni w drewnianych budkach i można kupić pamiątki. Godne uwagi są wyroby z sosnowych igieł o długości około 20 cm. Można tanio kupić plecione z nich koszyczki, tace, wazony. No i oczywiście można zaopatrzyć się w ciepłe wełniane sweterki, poncza, skarpety, czapki, rękawiczki i szaliki.
Droga z Morelii do El Rosario wiedzie przez górzyste tereny zamieszkałe przez Tarasków (podobnie jak cały stan Michoacan), ale sama okolica El Rosario to inne plemię ale niestety nie pamiętam nazwy.
Motyle z gatunki Monarcha to najdłużej żyjące motyle (żyją 7 do 9 miesięcy). Przylatują tu z obszaru Kanady i USA, rozmnażają się i zdychają. Następne pokolenie wraca na północ, gzie na bardzo rozproszonym terenie rozmnaża się i znowu zdycha. Kolejne pokolenie leci na południe i co ciekawe, tutaj skupiają się wszystkie motyle tego gatunku na bardzo małym obszarze. Dla naukowców fascynujące jest że żaden motyl nie pokonuje trasy północ południe w obu kierunkach.
Wieczorem w Morelii był krótki ale fajny pokaz „światło i dźwięk”, czyli „luz i sonido” na zocalo. Z ciemności, przy dźwiękach muzyki i fajerwerkach powoli wyłaniała się katedra z każdą chwilą coraz bardziej oświetlona.
06.02.2011 niedziela
Oj, dzisiejszy dzień był ciężki. Wstałam wcześnie, żeby jechać do Uruapan. Tam, w przechowalni bagażu na dworcu, zostawiłam torbę i tylko z plecaczkiem pojechałam do wioski Angahuan, skąd wyrusza się na wulkan Paricutin. W autobusie poznałam starszą parę z kanady, którzy też chcieli iść na wierzchołek wulkanu i do ruin kościółka San Juan. O żadnych koniach, czy podwożeniu nie było mowy. Twierdzili, że dla nich taka wielogodzinna wyprawa to zwykły spacerek. Pomyślałam – super, podzielimy koszty przewodnika na 3 osoby. Początek był fajny ale szybko okazało się się że z nimi to ja nigdzie nie zajdę. Po krótkiej dyskusji nasz przewodnik oddał mnie pod opiekę innej grupy. Przez chwilę znowu miałam nadzieję że zdążę przed zmrokiem wrócić do Uruapan, odebrać bagaż i zgodnie z planem jechać do Patzcuaro. Na szczyt weszłam z jednym chłopakiem z grupy, nawet dość szybko, ale potem musieliśmy czekać ponad godzinę na resztę grupy. Droga powrotna była szybsza bo 3 najsłabsze osoby wróciły quadami. Ale pod koniec już wszyscy w grupie wymiękli. Ustaliłam więc z przewodnikiem, że od ruin kościoła pójdę sama, żeby szybciej dotrzeć do autobusu. Ale gościnni Meksykanie z mojej grupy namówili mnie na wspólny posiłek i powrót na pace „kamionety”. Efekt był taki, że w autobus (ostatni tego dnia) wsiadałam zupełnie po ciemku. Na wulkan z Angahuan wyszłam o 11-tej, o 14-tej byłam na szczycie (ale można to zrobić dużo szybciej), a w powrotny autobus wsiadałam o 19.40. Koszmar! Mogłam wynająć sama przewodnika, zapłaciłabym tylko trochę drożej, ale zaoszczędziłabym dużo czasu i dotarłabym dziś do Patzcuaro. A tak siedzę w Uruapan. Przewodnik kosztował nas 600 pesos, czyli po 200 na osobę, co było okropnym zdzierstwem, bo cała grupa Meksykanów (10 osób) płaciła tylko 400 pesos. I bynajmniej nie była to biedota, tylko bogaci ludzie.
Kilka słów o wulkanie Paricutin. Pojawił się nagle w 1944 roku – po prostu wyrósł rolnikowi na polu i tak sobie rósł przez kilka lat. Lawa zalała wioskę Paricutin i sąsiednią San Juan – po której pozostały ruiny kościółka (bardzo malowniczo wygląda na tle ogromnych pól lawy). I prawdę powiedziawszy wycieczka do ruin kościoła jest w zupełności wystarczająca. Wulkan sam w sobie ciekawy nie jest – na dnie kaldery obecnie jest niezłe śmietnisko, gdzieniegdzie wydobywają się fumarole. Żeby dojść do kościoła nie potrzeba przewodnika, ale żeby wejść na wulkan jest to konieczne, bo dróg jest cała masa, a między kamieniami naprawdę łatwo się pogubić.
07.02.2011 poniedziałek
Wereke – kapsułki z bulwy rośliny z regionu Chichuahaua – na trawienie, na raka – bardzo gorzka.
To i inne cuda można kupić jadąc autobusem. W autobusie można też posłuchać różnej maści muzyków i śpiewaków. Rano z Uruapan pojechałam do Patzcuaro i spędziłam tam parę godzin. Ciężko mi było chodzić z wielką torbą, więc weszłam do pierwszego z brzegu, droższego hotelu i spytałam czy mogę ją zostawić. Zgodzili się bez żadnego problemu. Teraz już na lekko mogłam „zanurzyć się” w uliczkach mercado – bo dzisiaj dzień targowy. Kocham tę różnorodność owoców, warzyw i miejscowych przysmaków. Ale mój żołądek ma niestety bardzo ograniczoną pojemność.
Patzcuaro to stare kolonialne miasteczko z brukowanymi uliczkami. Przeważa niska, parterowa zabudowa, o czerwonych dachach z przepięknej dachówki mnich-mniszka. Gdy już obeszłam dwa razy targ i wszystkie sklepiki z rękodziełem pojechałam „colectivos” za 6 pesos nad molo, żeby wykupić tak zachwalaną w przewodnikach wycieczkę łodzią na wyspę. Bilet na bliższą wysepkę Janitzio kosztuje w obie strony 45 pesos, a na tę dalszą 225 pesos. W jedną stronę plynie się około 30 minut z przystaniem na jeziorze gdzie miejscowi w łódkach pokazują tradycyjny sposób połowu ryb. Oczywiście potem trzeba zapłacić „co łaska”. Wysepka to w zasadzie same sklepy dla turystów, ale wyroby tutaj nie są zbyt drogie a jest duża różnorodność. W sumie nic zachwycającego w tym jeziorze nie ma – nasze polskie jeziora są dużo ładniejsze. Z Patzcuaro wróciłam do Morelii, skąd dalej muszę jechać do Guanajuato z przesiadką w Irapuato. Niestety na pierwszy autobus się nie załapałam z braku wolnych miejsc, a w kolejnym o 18-tej było ostatnie wolne miejsce. Okropnie późno wrócę do domu.
10.02.2011 czwartek
Dwa dni nie pisałam, bo nic się nie działo. Szkoła, dom, szkoła dom, same nudy.
Dzisiaj po szkole pojechałam na wzgórze Cerro del Cubilete, gdzie stoi 70 metrowa figura Chrystusa. Miejsce to nazywa się Cristo Rey. Jest to geograficzny środek Meksyku.
Ze wzgórza rozciąga się niezły widok na góry dookoła, na Guanajuato i Celaye. Od centrum Guanajuato to tylko 30 km, ale autobus jedzie godzinę i 25 minut, bo droga nie ma nawierzchni asfaltowej. Krajobrazy sa o tej porze roku (pora sucha) półpustynne. Dopiero na samym wzgórzu Cubilete jest trochę drzew. Nawet wygląda to na rzadki las.
Autobusy odjeżdżają z Glorietty przy Alhondiga de Granaditas, i również z dworca, ale dworzec jest dalej i nie ma potrzeby tam jechać.
Wieczorem poszłam na salsę do szkoły. Byłam tylko ja i Alina ze Szwajcarii. Lekcja niezbyt nam się podobała, bo nauczyciel Edy tańczy jakiś nieznany mi rodzaj salsy i w ogóle nie potrafi nauczyć. Po lekcji poszłyśmy więc do szkoły salsy na mieście, o której mówiła mi już dawno dziewczyna z naszej szkoły. Są tu świetni nauczyciele, jest tanio i co najważniejsze tańczy się tę samą salsę, co w naszej polskiej szkole tańca. Szkoda, że dopiero teraz się zdecydowałam iść. Ale nie miałam z kim się wybrać,, a we dwie zawsze raźniej.
11.02.2011 piątek
Po lekcjach pojechałam do ex-hacjendy San Gabriel de Barrero. Aktualnie jest tam hotel, ale tereny wokół są zagospodarowane naprawdę pięknie. Jest to oaza spokoju i zieleni. Jest mnóstwo ławek, można usiąść, posłuchać szmeru wody i napawać się widokiem kwitnących drzew i krzewów. Wstęp kosztuje 22 pesos, dodatkowe 20 trzeba zapłacić za fotografowanie czy nagrywanie.
13.02.2011 niedziela
W sobotę byłam w Dolores Hidalgo. Zawrotu głowy można dostać od różnorodności ceramiki – talavera i azulejos. Ceny całkiem przystępne, ale nie wiem ile kosztowałaby mnie wysyłka do Polski. 7 m kwadratowych kafelek waży 110 kg. Musze popytać w DHL-u w Guanajuato. W sklepie nie mieli pojęcia. Tak więc nic nie załatwiłam, bo na wzór też nie mogę się zdecydować.
Po południu pojechałam od razu do San Miguel de Allende. Jest to kolejne śliczne, kolonialne miasteczko. Tyle, że na ulicach częściej słyszy się angielski niż hiszpański i średnia wieku spotykanych na ulicy ludzi jest powyżej 75 lat. A to wszystko przez to, że San Miguel upodobali sobie amerykańscy emeryci, których liczna kolonia zamieszkuje tu na stałe, a jeszcze bardziej liczna wynajmuje domy na zimę, czyli właśnie teraz.  W sklepikach rękodzieło z całego Meksyku. Naprawdę jest w czym wybierać. Tyle, że miasto jest dość drogie. W przewodniku pisało, że wieczorem na głównym placu zaczyna się piękny koncert ptaków, ale chyba piszącemu przewodnik coś się pomieszało, bo przez ten wrzask ludzi i muzyki nawet stada wron nie można by usłyszeć.
15.02.2011
Wczoraj był kiepski dzień. Wypytałam we wszystkich możliwych miejscach ile kosztowałoby wysłanie 7 paczek kafelek do Polski. Odpowiedzi przerosły moje najgorsze przewidywania. Koszt kafelek to około 800 zł a koszt wysyłki 6 tyś!!!! By, by azulejos!
Butów tez nie udało mi się zwrócić do sklepu. Będę musiała chodzić w takich czerwonych nogach. Oczywiście pod warunkiem, że przestana mnie ocierać.
Byłam wreszcie dzisiaj na salsie. Instruktor jest niesamowity, przez dwie godziny przekrzykuje wrzeszczącą muzykę w dużej sali żeby wszyscy mogli go usłyszeć. A osób jest ze 40. Obłęd! A co najzabawniejsze, więcej jest facetów niż kobiet. W Polsce za to jest na odwrót. Zawsze brakuje facetów.
Sobota
Dawno już nie pisałam, bo nic ciekawego się nie działo – nie licząc ostatniego bardzo „ciekawego” tygodnia. W niedzielę wypożyczyłam rower, żeby objechać całą panoramikę. Skończyło się na objechaniu połowy panoramiki – ok 15 km. – bo czułam się coraz gorzej. Ledwo dowlokłam się do domu, wymiotując już po drodze. Nigdy w życiu nie miałam takiego zatrucia. Rodzina, u której mieszkałam kompletnie mi nie pomogła. Mąż Viktorii tylko skwitował – „Nie je się poza domem”. Zawsze jem poza domem i nic mi się nie dzieje. I tak naprawdę to nie wiem, czy nie zaszkodziło mi coś w domu. Prawdopodobieństwo takie jest. W poniedziałek nie poszłam do szkoły, bo ledwo stałam na nogach. A we wtorek, bardzo osłabiona, ale jednak poszłam. Nie chciałam też tracić kolejnych lekcji salsy, więc na salsę też poszłam. Po dwóch godzinach salsy dowlokłam się do domu i zaczęło się wszystko d nowa. Noc spędziłam na kibelku, nie śpiąc ani minuty. Rano poszłam więc do lekarza. Dał mi antybiotyki, a po południu dotarło dopiero do mnie skąd taka silna biegunka w nocy. Bynajmniej nie z zatrucia tylko z wysiłku i niedotlenienia. Mechanizm podobny jak w górach na dużych wysokościach.
Od niedzieli nic nie jadłam, wymiotując straciłam bardzo dużo elektrolitów i odwodniłam się. Byłam bardzo słaba, miałam skurcze mięśni i poszłam na salsę. Bardzo inteligentnie. W środę więc na salsę znowu nie poszłam obawiając się powtórki z rozrywki. Ostatnie dwie lekcje salsy zaliczyłam więc w czwartek, niewiele kumając, bo to było podsumowanie tygodnia.
W piątek pożegnałam Viktorię bez żalu, szkołę z większym żalem, bo nauczyciele byli naprawdę fajni i przeniosłam się do hotelu – taniej niż u „mojej” rodzinki.
A dziś rano pojechałam do Querretaro. W planach miałam Guadalajarę, ale jak sobie pomyślałam, że z Guadalajary do Mexico City autobus jedzie 8 godzin i potem czeka mnie doba podróży do domu to mi się odechciało zwiedzania Guadalajary.
W Querretaro też nie byłam, a w szkole mi opowiadali że jest tam naprawdę ładnie. I zgadzam się z tym w zupełności, ale zawsze jest jakieś „ale”. Zrobiłam się wybredna. Querretaro to bardzo ważne miejsce dla Mexicanos. W pobliskim Dolores Hidalgo i tu zaczęła się ich droga do niepodległości. Z historycznego punktu widzenia to naprawdę warte zwiedzenia miasto, ale z punktu widzenia zwykłego europejskiego turysty to po prostu śliczne, kolonialne miasteczko, jakich wiele widziałam już w środkowym Meksyku. Powłóczyłam się więc po placach, zrobiłam ostatnie zakupy. Tym razem w celach naukowych – kupiłam dwie książki i dwa filmy po hiszpańsku. Od nowa mogę rozkoszować się jedzeniem, więc wcinam wszystkiego po trochu, żeby na dłużej zapamiętać smaki Meksyku. Jutro wracam do Mexico City, a w poniedziałek wylatuję do mroźnej Polski. I nie powiem żebym tęskniła za tamtym klimatem. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi Meksykańskie słoneczko.
Eu fin. Guanajuato to zupełnie inna bajka niż Antigua w Gwatemali, w której uczyłam się hiszpańskiego w zeszłym roku. Tutaj trafiła mi się koszmarna rodzinka, nie tak jak w Gwatemali. Więc to trochę rzutuje się na moje wrażenia z pobytu. Ale samo Guanajuato naprawdę warte jest odwiedzenia. W wydarzeniach kulturalnych można przebierać do woli, można naprawdę dobrze nauczyć się salsy i rozkoszować się nocnym życiem studenckiego miasta – oczywiście pod warunkiem że mieszka się w centrum, a nie na zadupiu …. . I bardzo żałuję że nie mogę zostać tu dłużej, jak większość uczniów, bo miesiąc to zdecydowanie za krótko. Wiedziałam to już po zeszłorocznym pobycie w Gwatemali, ale niestety na dłużej wyjechać nie mogę. Ledwo zaczynam dobrze się czuć w hiszpańskim a kończę naukę, żeby przez kolejny rok wszystko zapomnieć.
Kilka uwag praktycznych.
Taxi – w miastach z dworca autobusowego (Central de Autobuses) do centrum i na odwrót to koszt między 35-45 pesos. Zależnie od miasta. Autobus miejski to zwykle  5-6 pesos.
10 pesos kosztuje piwo w OXXO – sieć tanich mini marketów gdzie można też kupić dobra kawę (10 pesos) i hot dogi – samemu je przyrządzając – około 15 pesos.
Gdy dłużej stałam na ulicy, zastanawiając się nad czymś, zawsze podchodził ktoś z pytaniem czy nie potrzebuje pomocy.
Zamiast zwiedzać jakieś miejsce z ciężkim plecakiem, można wejść do jakiegoś lepszego hotelu i poprosić o przechowanie bagażu przez kilka godzin – nigdy za to nie płaciłam i nigdy nie spotkałam się z odmową.
Ceny w zasadzie porównywalne do polskich – bardzo drogie leki.
WC na dworcach autobusowych 4 pesos. Internet jest wszędzie i tani jak barszcz.   

Renata Piszczek