PODRÓŻE

Renaty i Arka

Gwatemala 2010

GWATEMALA – w szkole j. hiszpańskiego

12.03.2010 - piątek Rany, co ja teraz zrobię? Samolot z Polski do Londynu przyleciał z godzinnym opóźnieniem. Nerwowo przestępuję z nogi na nogę, czekając aż otworzą drzwi do samolotu. Potem biegiem przez lotnisko. Na Heathrow jestem po raz pierwszy. Zostało mi 50 minut do odlotu samolotu do Miami, a tu z terminala 1 na terminal 3 trzeba dostać się autobusem. Mijają cenne minuty. Z autobusu znowu biegnę. Wreszcie przepraszając wszystkich w kolejkach (bo bardzo się spieszę) przepycham się do stanowiska American Airlines. Uf! - zdążyłam się odprawić, ale jest kolejny kłopot. Na bilecie nie pisze, która bramka. Pan uprzejmie poinformował mnie, że trzeba czekać, aż wyświetlą na tablicy. Jest! Gate 32 - o Jezu! jak to daleko! - znowu biegnę. Zmachana docieram do bramki, przechodzę kolejne kontrole i padam zlana potem na ławkę. Wysyłam SMS-a do rodziny, że ledwo zdążyłam, bo jest już 11:20, a o 11:25 miał być odlot. Myślę sobie, że dobrze, że ten samolot jest trochę spóźniony. Zaczynam obserwować spokojnych ludzi dookoła, którzy dopiero docierają do bramki - krokiem statecznym oczywiście. Czyżbym coś przegapiła? Nigdzie nie było informacji, że samolot jest opóźniony. Powoli dociera do mnie prawda... Zapomniałam w tym amoku o zmianie czasu. Ale ze mnie wariatka!!! Z pewnością pobiłam rekord szybkości w dostaniu się z samolotu lądującego na T1 do bramki na T3. Siedzę teraz z pełnym pęcherzem w oczekiwaniu na pierwszą możliwość skorzystania z toalety - czyli dopiero w samolocie, gdy po starcie nabierze wysokości...

13.03.2010 - sobota

To mój pierwszy dzień w Gwatemali. Myślałam, że dłużej pośpię po podróży, ale zegara biologicznego nie da się oszukać. Obudziłam się o 5:30 czasu lokalnego, a położyłam zaledwie 6 godzin wcześniej. Tutaj czas jest cofnięty w stosunku do polskiego o 7 godzin. Do śniadania byłam już rozpakowana. Pokoik jest w miarę czysty i przestronny, ale łazienka mikroskopijna i wspólna dla wszystkich. Moja rodzina prowadzi coś w rodzaju hotelu dla studentów szkoły językowej. Dzisiaj wieczorem przyjeżdża jeszcze jedna para, ale nie wiem, z jakiego kraju. Jutro wybieram się do Elizy - Polki mieszkającej w stolicy Gwatemali od 10 lat. Pytałam moją gospodynię, jak dojechać do stolicy i stwierdziła, że autobusy są bezpieczne, a Eliza przestrzegała mnie przed jazdą nimi. Zobaczymy, jak będzie. Dzisiaj mam dużo planów. Muszę zorientować się w mieście, wymienić kasę, i napisać test do szkoły, który dostałam na dzień dobry. No i oczywiście trzeba znaleźć internet. Wymieniłam kasę - 1 dolar to niecałe 8 Quetzali. Pojadłam też w ulicznym barze za 15Q i wydałam 30Q na jakieś mikromuzeum książek. Obeszłam też z procesją całe miasto, zwiedziłam dworzec autobusowy i kilka kościołów. Ale nie wzięłam ze sobą przewodnika i zupełnie nie wiedziałam co oglądam.

14.03 - niedziela

Nieświadomie i zupełnie przypadkowo wybrałam najlepszy okres w roku na naukę tutaj. Okres Wielkiego Postu i Świąt Wielkanocnych jest bardzo uroczyście obchodzony. Ciągle są jakieś procesje. Wczoraj byłam na procesji na cześć San Bartolomeo, a dziś po południu na dużo większej procesji z kościoła La Merced. Przez całe miasto noszone są figury: Jezusa, Matki Boskiej lub całe sceny przedstawiające na przykład Drogę Krzyżową. A wszystkiemu towarzyszy bardzo głośna, przejmująca orkiestra i intensywny dym kadzideł. Mężczyźni ubrani są w fioletowe kaftany przykrywające im też głowę. Ci, którzy dźwigają figury(kilkanaście, lub nawet kilkadziesiąt osób), ubrani są bardzo różnie, zależnie od kościoła, z którego wyrusza procesja. Figura Matki Boskiej noszona jest przez kobiety w czarnych, koronkowych chustach na głowach. Co kilkadziesiąt metrów zatrzymują się i kołyszą niesioną figurą w takt muzyki. Wszystko to trwa bardzo długo. W tym czasie zamknięte są dla samochodów ulice, którymi idzie procesja. W czasie procesji kwitnie handel czym się da: rozkładane są garkuchnie, gdzie można posmakować różnych miejscowych specjałów, a uliczni sprzedawcy sprzedają dosłownie wszystko: baloniki, świecidełka, cukierki na sztuki, zabawki. Ci uliczni sprzedawcy właściwie są wszędzie. Jadąc autobusem na każdym przystanku można się zaopatrzyć w rzeczy potrzebne i niepotrzebne nawet nie wysiadając. Po prostu wchodzą ludzie obwieszeni swoim towarem i na cały autobus, przez około minutę zachwalają go. Kolejna minuta jest dla następnego sprzedawcy i tak dalej. Wysiadają już w biegu, kierowca tylko zwalnia na chwilkę. Większość naszych sprzedawców mogłaby się uczyć od nich marketingu. W ich ustach nawet zwykły ołówek lub cukierek staje się niezwykły, wyjątkowy i posiada cechy wyróżniające go spośród innych. Inną ciekawą cechą tutejszych autobusów (tzw. chickenbus-ów) jest fakt, że one czekają na pasażera, wołają go, a nie jak u nas kierowca złośliwie rusza z przystanku, gdy widzi biegnącą w jego kierunku osobę. Tutaj w autobusach są 2-3 osoby obsługi: kierowca, nawoływacz i bileter. Nawoływacz zawsze pomoże wsiąść lub wysiąść z bagażem, poinformuje, jaki jest przystanek i nie trzeba się obawiać, że przegapi się miejsce, gdzie chciałoby się wysiąść. Więc dzisiaj rano pomimo ostrzeżeń, że to bardzo niebezpieczne pojechałam do stolicy, która też uważana jest za bardzo niebezpieczną. Eliza za względu na procesję spóźniła się około godziny na umówione spotkanie. Przesiedziałam ten czas pod centrum handlowym i nikt nie próbował mnie okraść, ani uprowadzić. Oczywiście nie twierdzę, że to jest super bezpieczne miasto, ale chcę podkreślić, że nigdzie nie należy popadać w histerię. W Polsce też są miejsca, których lepiej unikać, co nie znaczy, że cała Polska jest bardzo niebezpieczna. Bilet Antigua-Guate to 8Q. Gwatemalczycy skracają swoje długie nazwy miejscowości i tak na przykład stolica Guatemala to Guate, Chchicastenango, to Chichi (czyt. cziczi) Quetzaltenango to Xela (czyt. szela), Panajachel to Pana "tenango" oznacza "miejsce"

15.03 - poniedziałek

Pierwszy dzień w szkole mnie wykończył. W grupie jesteśmy w trójkę - Katia z Moskwy i Fabio z Włoch. Rano mam 4 godziny nauki, potem 2 godziny przerwy na obiad i lekcje indywidualne od 14 do 16. I właśnie te popołudniowe lekcje to była istna droga przez mękę. W szkole jest darmowy internet, tylko trochę zbyt wolny.

16.03 - wtorek

Rano na lekcjach oglądaliśmy film o wojnie domowej w Gwatemali. Narratorem jest Rigoberta Menchu. Szkoda, że film jest w dużej mierze po angielsku. Zadziwiające, że nigdy nie był przetłumaczony na hiszpański i wyświetlony w Gwatemali. Rigoberta otrzymała w latach 90-tych Pokojową Nagrodę Nobla za walkę o prawa Indian. Ale tu w Gwatemali ma sporo przeciwników. Pochodzi z ludu Quiche. Bardzo ciekawa postać. Temat wojny domowej jest tu nadal bardzo żywy, ale w szkołach i TV się o tym nie mówi. Są Gwatemalczycy, którzy nie mają pojęcia o tym, że wojna w ogóle była. Ta wojna nie dotknęła tak miast, jak wioski. Wioski były eksterminowane i przez partyzantkę i przez wojska rządowe. Zabijane były wszystkie dzieci płci męskiej zgodnie z logiką: chłopiec = partyzant = kłopoty. Tak było w prawie wszystkich krajach Ameryki Środkowej. Po przygnębiającym poranku przyszło całkiem fajne popołudnie. O 16 mieliśmy w szkole darmową lekcję salsy. Następna za tydzień. Szkoda tylko, że są same baby. Nauczyciel salsy jest też nauczycielem hiszpańskiego i uczy Amerykanów, z którymi mieszkam: Beth i Piersa. Wieczorem o 20 mieliśmy spotkanie w knajpie całej grupy. Rozmawialiśmy o planach na najbliższy weekend i trochę o sobie.

17.03 - środa

Dzisiaj był kolejny bardzo intensywny dzień. Na lekcjach zaczęliśmy przerabiać książkę gwatemalskiego noblisty pisaną bardzo trudnym językiem. 95% słownictwa jest dla mnie niezrozumiałe. Nie widzę sensu w uczeniu się gwatemaltekizmów, kiedy nie umiem się dogadać prostym językiem. Istny horror. Do domu każdy z nas dostał do przetłumaczenia i do przeanalizowania po rozdziale. Nie wiem, kiedy ja to zrobię. W czasie przerwy obiadowej padał bardzo intensywny deszcz. Może jutro będą fajne widoki na wulkan Aqua, który góruje nad Antiguą. Do tej pory był ciągle zamglony. Od 14 pojechaliśmy na wycieczkę do pobliskiej Finca Cafe "La Azotea". Jest to muzeum muzyki i muzeum związane z produkcją kawy, a jednocześnie ciągle działająca duża plantacja kawy. Co ciekawe, od 200 lat jest w rękach jednej rodziny. Po powrocie z plantacji zaklepałyśmy w biurze wycieczkę na weekend. Jadę z trzema dziewczynami ze szkoły. Płacimy za to po 40 dolarów więcej, ale mamy dla siebie cały bus i przewodnika na wyłączność. Program wycieczki to: Antigua -> Rio Dulce -> Livingston -> Flores -> Tikal -> Antigua (195$)

18.03.2010 czwartek

Powalczyłam w agencji turystycznej o zniżkę. Zapłaciłyśmy po 190$. Znowu po południu nie mam lekcji prywatnych, bo jedziemy na wycieczkę. Poranne lekcje to był kolejny koszmar, a raczej nuda. Literatura wyższych lotów po hiszpańsku kompletnie mi nie pasuje. Prosiłyśmy z Katią, żeby raczej pracować na gazetach, a nie na tej głupiej książce. Antonio przedyskutuje to z Francisco (to nasi nauczyciele ). Z wycieczki wróciliśmy o 17.30, więc miałam tylko pół godziny lekcji indywidualnych, ale dobre i to. Byliśmy w wiosce San Antonio (składka po 70 Q), gdzie odwiedziliśmy miejscowe targowisko z lokalnymi wyrobami, takie jakich wiele w Antigule, ale za to z demonstracją wyrobu tkanin. Indianki pokazywały nam jak się tka (sama też próbowałam) i jak wyglądała ceremonia zaślubin (w tej demonstracji byłam teściową :-D ). Dziewczynki już w wieku 14 lat musiały zacząć tkać prezenty dla przyszłej rodziny męża. Dziewczyna musiała utkać 4 ręczniki z imionami: dla teścia, dwóch dziadków męża i dla męża. Ponadto 4 serwetki dla teściowej i jedną dużą chustę też dla teściowej. Tą chustę, która nazywa się “sute”, teściowa dostaje w czasie ślubu i pomimo gorąca nie może jej zdjąć podczas całej uroczystości. Zdjęcie oznaczałoby brak szacunku dla synowej. Przed ślubem dziewczyna musi upiec chleb (torta), dla każdego wujka i ciotki męża, mały chlebek dla każdego kuzyna i kuzynki i specjalny, duży chleb dla męża). Męski strój nazywa się “gawan”, ale prawie nikt go już nie używa z powodu dyskryminowania takich ludzi, gdy szukali pracy. Damskie stroje zachowały się, bo kobiety zajmowały się domem i nie musiały jeździć do miast w poszukiwaniu pracy. Spódnica (corte lub falda) to jedyna rzecz tkana przez mężczyzn - z powodu rozmiarów materiału. Mężczyźni maja większy zasięg ramion i mogą tkać szerszy materiał. Spódnica ma długość 5 metrów (materiał). Jest to kawał materiału którym kobieta się okręca i robi dwie zakładki, a w pasie przewiązuje taśmą dwustronnie tkaną (taśma to “faja” lub :cinturón”). Utkanie bluzy zajmuje najwięcej czasu - 6 miesięcy ciągłej pracy po 8 godzin dziennie. Jest to kwadrat z dziurą na głowę i nazywa się “guipil” – ( wym. łipil). Po demonstracji tkania i zaślubin mieliśmy czas na zakupy. Kupiłam piękny, ręcznej roboty bieżnik na ławę za 290 Q. Następny pokaz to wyrób tortilli. Są to małe okrągłe placki, ręcznie wyrabiane z mąki kukurydzianej, pieczone na glinianych patelniach. Moja pierwsza tortilla wyszła trójkątna, ale smakowała jak okrągła  .

19.03.2010 - piątek wyjazd do Livingston

W czasie lekcji byliśmy w pobliskiej wiosce, obecnie dzielnicy Antiguy - w kościele San Bartolomeo, gdzie robi się w czasie wielkiego postu największy “dywan” (alfombra) z owoców i warzyw. W kościele było mnóstwo ludzi, ciężko było się dopchać, żeby cokolwiek zobaczyć, ale nam, białym, jest łatwiej z powodu zdecydowanie wyższego wzrostu. Taki dywan robi kilkadziesiąt osób i zajmuje to całą noc. Ludzie mogą go oglądać przez jeden dzień i potem wszystko jest sprzątane (warzywa i owoce rozdawane są biednym rodzinom). Szkoda, że to takie nietrwałe dzieło sztuki - bo bez wątpienia jest to dzieło sztuki! Punktualnie o 14 wyruszyliśmy spod agencji bardzo wygodnym autkiem na weekendową wycieczkę. Niestety z powodu wypadków na drodze zamiast jechać pięć godzin jechałyśmy 7.5. O 21.30 dotarliśmy do hotelu nad rzeką Rio Dulce. I tu miłe zaskoczenie - nie było komarów. Ciekawe, czy to przez późną porę (noc), czy akurat o tej porze roku jest tak bezkomarowo (chociaż w Antigule widziałam nieźle obgryzionych ludzi).

20.03.2010 - sobota

Spędziłyśmy ładnych parę godzin w pełnym słońcu na łódce i w wodzie, ale dopiero wieczorem czuję moc tego słońca - jestem czerwona jak moje spodnie. Około 8.30 wypłynęliśmy łódką motorową z miejscowości Rio Dulce w rejs do Livingstone, po rzece Rio Dulce. Po drodze zatrzymaliśmy się na kąpiel, gdzie na brzegu rzeki wydobywa się gorąca siarkowa woda. Tam po zażyciu bardzo przyjemnej gorącej kąpieli, mój srebrny łańcuszek zmienił kolor na czarny . Następnie zwiedziliśmy Livingstone - małe portowe miasteczko przy ujściu rzeki, na granicy z Belize. Mieszkają tu czarnoskórzy Garifuna. Są to potomkowie afrykańskich niewolników, którzy mówią językiem zupełnie niepodobnym do hiszpańskiego. Cały czas było potwornie gorąco, więc wypłynęliśmy łodzią na otwarte morze, żeby trochę popływać. Woda była bajecznie ciepła i przezroczysta. Żadnej z nas nie chciało się z niej wychodzić, ale jak już trzeba było wrócić na łódkę, to okazało się, że łatwiej było z łódki wyskoczyć niż się do niej wgramolić. Ja i Marie jakoś sobie poradziłyśmy, a Genowefa i Katia musiały zostać wyciągnięte przez naszego kierowcę. Wracając zatrzymaliśmy się w nadrzecznej restauracji skosztować owoców morza. Były niezłe, podobnie jak cena :-) . W drodze do Tical czułam, że nieźle mnie przypaliło. Do Flores, skąd wyrusza większość wycieczek do Tikal, dojechaliśmy w niecałe 3 godziny. Hotel nie wyglądał zachęcająco, ale miał ciepłą wodę i co najważniejsze - nie było komarów. Spłukałyśmy z siebie sól z morza i poszłyśmy “na miasto” :-D . Ale wieczorem nie było co oglądać, a co gorsza nie można było kupić owoców. A tak bardzo marzył mi się melon! We Flores są tylko sklepy z pamiątkami . Wróciłyśmy więc do hotelu i poszłyśmy wcześniej spać, bo o 4 rano czekała nas pobudka.

21.03.2010 - niedziela

Trafił nam się wyjątkowy dzień na zwiedzanie, pierwszy dzień astronomicznej wiosny. Niestety nie było ani odrobiny słońca, więc nie zobaczyłam fenomenu wschodu nad jedną piramidą, a zachodu nad drugą. To coś podobnego do Chitzen Itza. Dla Majów przesilenia słoneczne były bardzo ważne. W marcu i grudniu słońce wracało do pozycji “centralnej”. Nasz przewodnik Roni, to prawdziwy fascynat, ale podejrzewam, że większość pracujących tu przewodników ma tak dużą wiedzę. Na większość piramid można wejść, (nie można na Templo I). Centralny plac - Plaza Mayor - otoczony jest przez Templo I na wschodzie, Templo II na zachodzie, kompleks grobowców na północy i na południu. Na południe od Plaza Mayor jest Templo V, na którą prowadzą bardzo strome schody (raczej drabina) - rozciąga się stąd piękny widok na Tikal. Ale z dżungli wystają tylko czubki pojedynczych świątyń. Ze świątyni V idziemy na Templo IV, ale po drodze mija się ruiny Zaginionego Świata - Mundo Perdido. Jest to kompleks (jeden z kilku w Tikal), który służył za obserwatorium astronomiczne. Na zachodzie jest punkt (świątynka), z której patrząc na wschód obserwowało się przesilenie. Na wschodzie są świątynki z oknami, przez które w określonych dniach roku wpadały promienie słońca. Jest 7 świątynek z oknami, które były kalendarzem. Tylko jak tu obserwować słońce, skoro przez większość roku niebo jest zupełnie zachmurzone? Fajnie, jak już mamy wszystko wybudowane, bo albo będzie słońce, albo nie - nie jest to już tak istotne. Ale jak ustalić pozycję świątyń w takim klimacie przed budową? Na moje pytania uzyskałam standardową odpowiedź - wystarczą lata obserwacji. Tak ... wystarczy przez lata gapić się w zachmurzone niebo i od razu ustalimy pozycje planet, gwiazd, długość astronomicznego roku i takie tam. Bez przyrządów, parę tysięcy lat temu - jakie to proste :-D . Za datę “0” w kalendarzu Majów uważa się rok 3140 przed Chr. W grudniu 2012 kończy się czwarty cykl - zima - kalendarza Majów. Czyli pierwszy cykl zaczął się 4 x 5150 czyli 20600 lat temu. Dość dawno jak na cywilizację ludzką. W 2012 wcale nie ma być końca świata, tylko zaczyna się kolejny cykl - piąty, czyli wiosna - odrodzenie wszystkiego, a świat ma być lepszy. Majowie posługiwali się kilkoma kalendarzami jednocześnie: - Jeden podobny do naszego - do celów rolniczych (18 miesięcy po 20 dni + 5 dni świąt = 365 dni) - Inny, odmierzał cykl co 52 lata. Nasz przewodnik mówił ,że obserwatoria budowano co 52 lata, żeby skorygować położenie słońca. Obecnie archeologowie prowadzą wykopaliska w pobliżu świątyni V, gdzie podobno był ogromny zbiornik na wodę. Chcą udowodnić teorię o podziemnej rzece, która rzekomo tu kiedyś płynęła. Na Jukatanie jest problem z wodą, a dla tak dużego miasta w okresie suszy, potrzebne były ogromne zapasy słodkiej wody. Zakłada się, że woda naturalnie gromadziła się w tym właśnie zagłębieniu terenu. Później przez śluzę była filtrowana, żeby można było jej użyć. Ale inna teoria zakłada istnienie podziemnej rzeki, która tu kiedyś płynęła. Przewodnik nic nie mówił o sposobie pozyskiwania i obróbki budulca na świątynie. Najwyższa świątynia tutaj ma 42 metry, Templo V, i według wielu właśnie stąd rozciąga się najlepszy widok na Tikal. Ale według mnie fajniej widać ze świątyni IV. Rozmawialiśmy także o możliwych przyczynach upadku (opuszczenia) Tikalu. Naukowcy twierdzą, że przyczyna była prozaiczna - wyjałowienie ziemi pod uprawy i wycięcie wszystkich lasów. Drewno było potrzebne w piecach do wyrobu wapna, które służyło do tynkowania piramid. Bo kiedyś Tikal wyglądał jak normalne, współczesne, ruchliwe miasto: z kolorowymi otynkowanymi budynkami, brukowanymi ulicami, straganami, mnóstwem ludzi. I nie było, jak teraz, porośnięte dżunglą. Zresztą dookoła tej dżungli też nie było zbyt wiele, bo Majowie wypalali duże obszary pod uprawy, a ze względu na ubogą ziemię co roku musieli zmieniać miejsce upraw i wypalać kolejne obszary lasu. Jeden biolog robił badania osadów z dna jeziora Peten Itza i odkrył, że niektóre warstwy roczne zupełnie nie zawierają pyłków roślin. Wywnioskował stąd, że dawniej zdarzały się okresy suszy, które niszczyły zasiewy i ludzie nie mieli co jeść. I ponoć właśnie taki dłuższy okres suszy spowodował opuszczenie miasta. Tikal było porośnięte dżunglą już w czasach konkwisty. Rozwój miasta przypadał na lata 800 pne do 800 ne. Symbolika kolorów: - wschód - czerwony - zachód - czarny - południe - żółty (choroby) - północ - ? Majom dość łatwo było przyjąć chrześcijaństwo, bo oni tez posługiwali się symboliką krzyża. W wierzeniach Majów było 9 poziomów świata podziemnego, 14 poziomów “nieba” i świat realny. Tak więc u nich też istniało “niebo” i “piekło”.

22.03.2010

Poniedziałkowy ranek przywitał nas strajkiem. Jak dobrze, że nie musiałam nigdzie jechać. Wszystkie drogi były zablokowane. W tym tygodniu zmienił nam się jeden nauczyciel. Zamiast Antonia lekcje ma z nami Fredi. Mnie się podobają lekcje z nim, zwłaszcza że nie musimy przerabiać literatury pięknej. Ale Katii wyjątkowo nie przypadł do gustu. Po południu poszłyśmy obejrzeć “Ceremonia Maya”, ale okazało się, że w szkole nas źle poinformowano. Ceremonia odbywa się w pierwszy poniedziałek miesiąca, a nie co poniedziałek.

23.03.2010 - wtorek

Głowa mi pęka od ciągłego myślenia i gadania po hiszpańsku. Zaraz mi eksploduje! Mam dość, a jeszcze praca domowa do odrobienia czeka. Konflikt między Fredim i Katią się zaostrzył. Nie wiem o co ona jest tak bardzo obrażona i zła. Na lekcji z Fredim mówiłam tylko ja, a Katia stroiła dziwne miny. Po lekcji Fredi spytał mnie o co jej chodzi, ale sama też chciałabym to wiedzieć. Po lekcjach (każdy wtorek), była darmowa lekcja salsy - jedyny czas kiedy nie musiałam myśleć ;-). Wieczorem poszłam z Genowefą do kilku agencji turystycznych, żeby pozbierać oferty na nadchodzący weekend, ale mamy dość różne oczekiwania i w związku z tym, raczej nie pojedziemy nigdzie razem.

24.03.2010 - środa

Kupiłam bilety do Panajachel (Antigua - Pana - Chichi - Antigua), Każdy po 5$ razem 15$. Na miejscu w Pana będę załatwiać resztę. Tak więc sobotę i niedzielę mam zaplanowaną. A teraz zabieram się za odrabianie lekcji. Karaluchy w pokoju odwiedzają mnie już codziennie - chyba trzeba je polubić.

25.03.2010 - czwartek

Rano dowiedziałam się, że Katia poprosiła o zmianę nauczyciela - bo Fredi ją wkurza. Nie myślałam, że posunie się tak daleko. Wydawało mi się, że dzisiaj lekcje jej się podobały. Ale powiedziała, że dla niej to był koszmar i jutro nie przyjdzie. Bardzo dobrze - tak więc jutro mam lekcje indywidualne . Fredi tak samo odnosi się do nas obydwu. Owszem, nie wygłupia się jak Antonio i zadaje dużo do domu, ale w końcu po to tu jesteśmy, żeby się uczyć. Po południu pojechaliśmy w pięć osób (Antonio i czworo uczniów) do San Andres de Itzapa. Jest to wioska leżąca 40 min jazdy chickenbusem od Antiguy. Wioska jest sławna z figury św. Simona (San Simon to nie to samo co Maximon!). Nie jest to święty uznawany przez kościół. W epoce po konkwiście Simon, prawdopodobnie hiszpański mnich, przybył na te tereny, ale wspierał Majów i walczył o ich prawa. Był przeciwny wyzyskowi i przemocy jakiej doznawali Indianie. Figura San Simona to postać białego człowieka z wąsami, kapeluszem i w garniturze. Znajduje się obecnie w specjalnym budynku - pseudokościele, otoczonym dużym placem. W tym kościele nie ma księdza, ale są przewodnicy duchowi - guias espirituales - nie wolno nazywać ich szamanami. We wnętrzu “kościoła” figura San Simona otoczona jest kwiatami, buteleczkami z wódką i innymi darami. Pali się mnóstwo świec z prośbą o łaskę, szczęście, pieniądze, zdrowie i inne rzeczy. Można kupić 8 różnych kolorów świec, każdy kolor to prośba o coś innego (niebieski to praca i szczęście - reszty nie zapamiętałam). Na ścianach wisi mnóstwo tabliczek z podziękowaniami za wysłuchanie modlitw (np.: Dziękuje ci San Simonie za danie mi 3 samochodów - i obok wiszą zdjęcia tych aut.) Na placu przed budynkiem odbywają się różne ceremonie “pogańskie”, mające na celu wygnanie choroby, wyleczenie z niepłodności i inne. Palą się ogniska, przy których ludzie odprawiają swoje “czary-mary”. Można tu też zasięgnąć porady wróżki - wróży z kart za 30Q, skorzystać z pomocy innych znawców czarów i wyleczyć się z różnych przypadłości. Katia oczywiście skorzystała z usług Indianki wróżącej z kart. W to miejsce przybywa naprawdę bardzo dużo ludzi. Niby żyjemy w XXIw., ale dawne wierzenia i tradycje są ciągle żywe wśród tutejszej ludności. W Itzapa jest też „normalny” kościół pod wezwaniem San Andres. Ciekawostką jest, że w czasie Wielkiego Postu wszystkie figury świętych i figura Jezusa na krzyżu są przykrywane materiałem. W żadnym innym kościele Gwatemali tego się nie praktykuje. Oczywiście na środku kościoła, tak jak i w innych kościołach w tym czasie, zrobiony jest dywan z owoców. Jako podłoże służą drobniutkie trociny, barwione na różne kolory, z których układa się różne wzory a na tym układa się również w misterne wzory warzywa, owoce, kwiaty. Dookoła dywanu stały wazony z kwiatami. Żeby dostać się do centrum ceremonialnego San Simona należy wysiąść z autobusu na skrzyżowaniu po wjedzie do wioski i iść około 300 metrów w prawo (w dół). Na tym skrzyżowaniu autobus skręca w lewo na główny przystanek pod kościołem w centrum wsi. Po wizycie w centrum ceremonialnym trzeba wrócić pod kościół (około 1 km), bo tam czekają autobusy.

26.03.2010 - piątek

Dziś po południu obeszłam kolejną część Antiguy. W zasadzie po Antigule można chodzić bez końca i ciągle zobaczy się coś nowego. Byłam w klasztorze Kapucynów - obecnie ruina, ale z pięknym ogrodem. Bilet dla uczniów szkoły językowej kosztuje 20Q, dla pozostałych 30Q, więc warto pytać o te zniżki. Wieczorem pod kościołem La Merced znów była procesja i “la Velacion”. Przed kościołem grała duża orkiestra, a w środku odbywało się misterium drogi krzyżowej. Z potężnych głośników ulokowanych w całym kościele dobywał się przejmujący dźwięk. Czułam się jak w kinie 3D. Przed ołtarzem zrobiony był przepiękny dywan. Niestety padła mi bateria w aparacie, więc nie zrobiłam żadnego zdjęcia.

27.03.2010 - sobota Antigua -> Panajachel.

Wstałam wcześniej, żeby zrobić zdjęcia dywanowi w kościele La Merced, niestety dywanu już nie było. Można go było podziwiać tylko do północy. O 8 wyjechałam busem do Panajachel. Droga z Antiguy do Pana to około 2,5 godz. Po przyjeździe zakwaterowałam się w hotelu Shalom. Paskudny, wspólna łazienka nie działała, musiałam go zamienić na droższy pokój z łazienka prywatną. Potem poszłam na przystań, ale okazało się, że bardzo tani transport publiczny do Santiago de Atitlan właśnie odpłynął. Zdecydowałam się więc na wycieczkę wynajętą łodzią do wiosek na brzegu jeziora Atitlan, nie tak często odwiedzanych przez turystów. Santa Catarina, San Antonio de Palopo, kąpiel w gorących wodach na brzegu jeziora Atitlan - 25$. Santa Catarina to pueblo, gdzie prawie wszyscy chodzą w strojach tradycyjnych. Stroje kobiet są niebieskie z domieszką innych kolorów. Ubiór mężczyzn to jasne koszule i kolorowe spodnie za kolana, przewiązane w pasie specjalną szarfą. Na obejrzenie wioski wystarczy pół godziny. Kolejną odwiedzoną przeze mnie wioską było pueblo San Antonio de Palopo. Po wyjściu z łódki od razu dopadła mnie niska Indianka oferująca gratisowy pokaz tkania. Czemu nie? Sto razy upewniłam się, czy aby na pewno nie muszę za nic płacić. - choć ze mną - mama pokaże Ci jak się tka - ale nie chcę nic kupować! - nie musisz nic kupować - tylko zobaczysz - ale za patrzenie pewnie muszę płacić? - nie musisz za nic płacić i nic kupować. - to po co chcesz żebym szła? - chce Ci pokazać jak tkamy - dobra, pójdę, ale nic nie płacę. Poszłyśmy więc jakimiś krętymi zaułkami w głąb wioski. Przejścia między lepiankami były szerokości chudego człowieka. Zastanawiałam się, czy mi głowy nie ukręcą za kolejnym zakrętem, ale ciekawość zwyciężyła. Weszłyśmy na malutkie podwórko i do gliniano-blaszanej chatki bez podłogi, z klepiskiem. Dostałam malutkie krzesełko, żeby mi się lepiej oglądało i ... się zaczęło! Oprócz mojej przewodniczki, przyszły jeszcze dwie staruszki z toną szalików i obrusików. - to moja praca, a to mamy praca, a to babci praca. Ładne, prawda? - ładne, ale nic nie kupuję. - dobrze, tylko patrz. - to kosztuje 60Q i nie farbuje po praniu, a to jest tańsze i farbuje. - no dobrze, a gdzie pokaz tkania? - nie, oglądamy tylko naszą pracę, taki obrus robię miesiąc. To który chcesz? - żadnego nie chcę. - mamy różne kolory, patrz. - mówiłam, że nic nie kupuję! Wstałam żeby wyjść. Indianki coraz bardziej wściekłe, nalegały, żebym coś kupiła. Gdy podziękowałam i wyszłam nawet nie raczyły mi pokazać drogi powrotnej. Dobrze, że zapamiętałam jakoś tę plątaninę zaułków. Wiedziałam, że tak to się skończy, a jednak poszłam. Ciekawość to czasem głupia cecha - ale cieszę się, że widziałam jak biednie mieszkają Indianie. W San Antonio, sprzed kościoła, jest bardzo ładny widok na Lago Atitlan i otaczające go wulkany. Ale dziś powietrze było bardzo zamglone. Dla mnie jednak ciekawszy od wulkanów był targ przy kościele. Nie sprzedaje się tu cepelii dla turystów. To jest malutki wioskowy targ. Mnóstwo ceramiki, ale takiej prostej, użytkowej, warzywa, owoce i co najważniejsze - ludzie, kolorowi jak kwiaty. I kobiety i mężczyźni w swoich tradycyjnych strojach, prócz mnie nie było żadnych turystów. Kupiłam do spróbowania jakąś słodką, ogromną fasolę i przeżuwając ją wróciłam do łódki. Po powrocie do Pana uznałam, że mam wystarczająco czasu, żeby popłynąć do Santiago de Atitlan. Łódka - grupowy przewóz - kosztuje 25Q w jedną stronę. To taniej niż rano! Przeprawa trwa około 35 minut. Santiago to dość duże miasteczko położone w zatoce między dwoma wulkanami - Toliman i San Pedro. Przyjeżdża tu ogrom turystów. Najpierw poszłam na główny plac, oczywiście przez warzywne stragany dla miejscowych, które niezmiennie mnie zachwycają w każdym rejonie świata. Potem za 20Q pojechałam tuk-tukiem do domu gdzie w tym roku przebywa figura Maximona (czyt. Maszimon). I znowu miałam szczęście, bo gdy dojeżdżaliśmy (wioska około 3 km za miastem), kończyła się procesja do domu Maximona. Członkowie Cofradii nieśli pięknie ustrojone kosze z warzywami i owocami - cały czas tańcząc przy dźwiękach muzyki. Przed domem, w którym przebywa Maximon, kosze były składane do jednego pomieszczenia, a członkowie Cofradii podrygując w rytm muzyki, w oparach kadzideł, idą do pokoju, gdzie siedzi Maximon w towarzystwie członka Cofradii, u którego w tym roku “mieszka”. Pomieszczenie jest przystrojone fioletowymi balonikami, spowite dymem kadzideł, a dumny właściciel domu polewa Maximonowi alkohol. Wszyscy wchodzący do środka muszą się przeżegnać. Dziwnie to wszystko wygląda, bo nie widzę tu związku z religią katolicką, więc po co się żegnać :-) ? Za obejrzenie Maximona trzeba zapłacić 2Q, ale za jedno zdjęcie już 10Q, a za możliwość nagrywania 80Q. Starym sposobem nagrywałam więc wszystko potajemnie. W normalny dzień, w ciągu roku, pewnie nie robi to takiego wrażenia, ale teraz, przy muzyce, dymie z kadzideł i mnóstwie miejscowych ludzi jest to duże przeżycie. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko przezroczystego wieczornego powietrza, żeby zrobić zdjęcia jeziora z wulkanami w tle. No i muszę poczuć Xocomil - silny wiatr wiejący nad jeziorem (dlatego wieczorem łodzie nie pływają). W Pana oprócz dwukrotnego obejścia wszystkich sklepów i straganów z pamiątkami zwiedziłam jeszcze Muzeum Lacustre. Muzeum zawiera znaleziska archeologiczne wydobyte z dna jeziora oraz makietę jeziora z okolicznymi górami. Na ścianach po angielsku i hiszpańsku opisana jest historia tego regionu oraz trochę geologii – np. typy erupcji wulkanów (koszt 35Q). W głowie mi szumi, na dzisiaj mam już dość! Nie wiem, czy to od nadmiaru kolorów na ulicach, czy od nadmiaru spalin i kurzu. Widoków na wulkany nie ma - może rano ...

28.03.2010 - niedziela (Chichicastenango)

Rano też nie było widać wulkanów, ale to nic - Chichicastenango zrekompensowało mi brak widoków w Pana. Około 9.30 (1 godzina jazdy, ale około 40 minut zbierania ludzi po całym Pana) dotarliśmy do Chichi. Najpierw poszłam zobaczyć kościół Santo Tomas, gdzie na schodach zawsze pali się ogień. Zdążyłam przed procesją. Wejście do kościoła stale okadza dymem kadzidła wiekowa Indianka. Wewnątrz nie można robić zdjęć, ale już przed kościołem tak. Członkowie Cofradii wynoszą przy akompaniamencie muzyki i kadzideł Chrystusa, ale wszystko rozprasza się w tłumie otaczającym kościół. Na targu uderza bogactwo smaków, zapachów i kolorów. Ale nie główne uliczki targu (z pamiątkami dla turystów) są najciekawsze, tylko te boczne, gdzie kupują miejscowi. Sprzedaje się tu wszystko: przeróżne kadzidła, mnóstwo owoców, różne odmiany bananów - czarne, brązowe, żółte, zielone, małe, średnie, duże. Fasola też jest w przeróżnych odmianach, ponadto pomidory, ryby suszone i świeże, krewetki, mięso - i to wszystko na straganach, gdzie temperatura przekracza 30 stopni C i roi się od much! Chyba zostanę wegetarianką ... W innych uliczkach kobiety pieką tortille. Tortille jasne są z kukurydzy białej (maiz blanca) , a ciemne z kukurydzy niebieskiej (maiz azul). Przerzucają kulkę ciasta z ręki do ręki przyklepując ją i po chwili powstaje zgrabny okrągły placek. Placek jest pieczony na sucho, na dużych patelniach nad żarem - coś jakby grill. Tu temperatura znacznie przekracza możliwości adaptacyjne mojego organizmu. Nie wiem jak one to wytrzymują. W ubiorach Indianek w Chichi przeważa kolor fioletowo-śliwkowy. W Santiago był to niebiesko-morski, a w Santa Catarina głównie niebieski. Z reguły każda wioska ma inny deseń na tkanych przez siebie ubraniach. Z targu poszłam na dawne wzgórze ceremonialne Majów, Pascual Abaj. Raczej nie poszłam, tylko pojechałam tuk-tukiem za 5Q, bo myślałam, że to dość daleko. Tuk-tuk dojeżdża do muzeum masek u stóp wzgórza. Stamtąd na szczyt idzie się jakieś 10 minut. Jest wyraźna wydeptana, kręta ścieżka. Na górze zaczepia mnie młoda Indianka z pytaniem, czy chcę objaśnień. No jasne, że chcę! Za 10Q opowiada mi dużo ciekawych rzeczy. Ułożone są tu kamienienie ceremonialne, w środku pomiędzy nimi rozpala się ognisko, ale najpierw robi się okrąg z cukru. Zależnie od rodzaju ceremonii do ogniska wsypuje się inne rzeczy. Żeby pozbyć się choroby do ognia wrzuca się jajko, limonkę i sypie rutę (zioło znane też u nas). Jeśli jajo eksploduje, choroba odejdzie, jeśli nie - choroba zostaje. Takie ekplodujące w ogniu jajo widzieliśmy w centrum ceremonialnym w San Andres de Itzapa. Młode małżeństwa w prośbie o szczęście i dobrą przyszłość przynoszą kurę i koguta w kolorze białym. Krew po odcięciu głów leje się w ognisko. Kogut w kolorze czerwonym - to prośba o dobrą podróż i udany interes. Cukier sypie się ponadto na 4 strony świata, jest tutaj też kamienny krzyż, który jest o wiele starszy niż chrześcijaństwo w Ameryce. Krzyż dla Majów zawsze był bardzo ważny, dlatego tak łatwo zaakceptowali katolicyzm. Nazwa wzgórza pochodzi od nazwiska szamana - Pascual, Abaj - oznacza kamień. Rytuały na wzgórzu odbywają się zgodnie z kalendarzem Majów, a ceremonii przewodzi szaman. Tuż za muzeum, pod daszkiem, są następne oryginalne kamienie rytualne, ale pochodzą z prywatnego zbioru. W muzeum można obejrzeć kopię San Simona i mnóstwo oryginalnych masek ceremonialnych, a także kupić nowe, ale ceny są strasznie wygórowane. Muzeum jest bezpłatne, a WC kosztuje 2Q. Po godzinie spędzonej na Pascual Abaj wróciłam do miasta. W Chichi w niedziele działają banki i urząd miasta (Municipalidad). Na ścianach tego urzędu namalowany jest mural upamiętniający okrucieństwa wojny domowej w Gwatemali, która skończyła się nie tak dawno, bo w 1996 roku. Dziedziniec Municipalidad jest dobrym miejscem, żeby spokojnie odpocząć od zgiełku targowiska. Mam jeszcze dużo czasu do odjazdu busa, więc ponownie idę do kościoła Santo Tomas. Powietrze ciągle przepełnione jest dymem kadzideł i palących się świec. Członkowie Cofradii zbierają pieniądze na kościół, ale datki są dobrowolne. Ciągle dzwonią dzwony, a z głośników przed kościołem płynie głośna muzyka. Dym kadzideł, wszechobecny hałas i upał dają o sobie znać. Jestem już nieźle zmęczona. Kościół ustrojony jest na biało-fioletowo. Wokół figur zrobione są jakby ramy z kwiatów i piór - w końcu to okres Cuaresmy (Wielkiego Postu) - najważniejsze dni w roku dla Gwatemalczyków. Członkowie Cofradii ubrani są w białe koszule, na nich czarna bluza wyszywana delikatnie we wzory, czarne spodnie do kolan, przewiązane w pasie szarfą w kwiaty. Na głowie zawiązaną maja chustę również całą w kwieciste wzory. Co jakiś czas ktoś sprząta dopalające się świeczki. Kolejne świeczki są zapalane przez modlących się Indian. Podeszła do mnie dwójka małych dzieci - dziewczynka 9 lat i chłopczyk 3 lata. Rozmawialiśmy trochę o ich rodzinie i o tym gdzie i jak mieszkają. - Skąd jesteś? - Z Polski - A to daleko? - Bardzo daleko, w Europie. - A dalej jak Stany Zjednoczone? Dla wielu ludzi tutaj świat poza Ameryką Południową i Środkową kończy się na USA. Ale dziewczynka chodzi do szkoły, co na wsiach jest raczej rzadkością, więc kiedyś zapewne będzie wiedziała więcej. Szkoła w Gwatemali nie jest obowiązkowa, ale tylko ona jest gwarancją wyrwania się ze skrajnej biedy. Gdy tak sobie rozmawialiśmy podeszła do mnie trójka kolejnych dzieci, ale te już z interesem - koniecznie coś mi sprzedać. Uznałam więc, że czas się stąd zbierać. Poszłam do pobliskiego hotelu o takiej samej nazwie jak kościół, w którym siedziałam. Ale poza nazwą tych miejsc nic nie łączy. Gadające papugi, wypielęgnowane rośliny, fontanny, rzeźby, stylowe meble, nienagannie ubrana służba hotelowa i kelnerzy i oczywiście pełno bogatych turystów. Weszłam przez nikogo nie zaczepiana, choć nie jestem ani gościem hotelowym, ani klientem restauracji. Ale jestem biała. Indianin, który chciałby tu zjeść wpuszczony na pewno nie będzie. Francisco (mój nauczyciel) mówił, że gdyby chciał iść z rodziną do restauracji w Antigle, prowadzonej przez białych też narazi się na nieprzyjemności. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z ciągle panującego tu rasizmu. Gra skoczna muzyka, zupełnie inna niż ta przejmująca w kościele. Czas wracać do Antiguy. Kolejny piękny weekend dobiega końca. Antigua - kolejna procesja. Skąd ludzie biorą czas na przygotowanie tego wszystkiego? Swoją drogą takie procesje, choć z pewnością bardzo ciekawe, paraliżują na kilka godzin ruch w mieście.

29.03.2010 - poniedziałek

Obłęd z tą gramatyką. zauważyłam, że zawsze gdy mam dużo gramatyki boli mnie głowa od nadmiaru wysiłku. Gdy rozmawiamy jest mi łatwiej. Zgrałam wszystko z kart pamięci, bo już mi brakowało miejsca. Znowu mogę dużo nagrywać. Ciekawe czy choć raz w domu to obejrzę?

30.03.2010 - wtorek

Czas szybko leci, niedawno przyjechałam, a został mi tylko tydzień. Dzisiaj byliśmy na wzgórzu Cerro de la Cruz, skąd roztacza się cudowny widok na Antiguę i okoliczne wulkany. Ale jak zwykle niebo było zamglone. Wczoraj był jedyny dzień z tak niewiarygodną przejrzystością powietrza, że aż płakać mi się chciało, że nie poszłam z policjantem na wzgórze (samotne wycieczki nie są wskazane ze względu na częste napady, a policjanci poproszeni mają obowiązek iść z turystą za darmo). Dziś, jak co wtorek, była darmowa lekcja salsy, ale byłam tylko ja. Diego chyba nieźle mnie przeklinał, bo musiał zostać godzinę dłużej. Ale za to trochę więcej się nauczyłam niż ostatnio. Wieczorem kupiłam wycieczkę do Samuc Champey.

31.03.2010 - środa

Dziś byliśmy ze szkołą w Finca de Macadamia. Miało być ślicznie, a było średnio. Jest to plantacja orzechów macadamia. Orzechy są pyszne i zdrowe, ale to wszystko. Na zakurzonym podwórku obejrzeliśmy kilka gatunków macadamii - różnią się liśćmi, kolorami kwiatów i wielkością orzechów. Dojrzałe orzechy spadają z drzew. Następnie po zebraniu trzeba je wrzucić do maszyny obierającej je z zielonej skórki (casco) - jak nasze orzechy włoskie. Potem orzechy 20 dni schną na słońcu. Po tym czasie zawozi się je do Ciudad Vieja, gdzie obiera się z łupinek (concha). W fince (gospodarstwie) nie ma prądu - cała energię czerpią z baterii słonecznych i ropy. Rośnie tu około 400 drzew, w tym 350 odmian macadami. Z orzechów tych robi się pyszne, zdrowe czekolady, olej i kosmetyki. A wszystko to zupełnie bez chemii. Łupiny z orzechów wykorzystuje się do palenia - nie dają prawie wcale dymu. Drzewa te są bardzo użyteczne dla środowiska - pochłaniają olbrzymie ilości CO2. Pracuje się nad projektem rozpowszechnienia tych drzew w biednych wioskach. Jest kilka ku temu powodów - pochłaniają spaliny, są bardzo zdrowe - zawierają witaminy z grupy B, kwasy omega 3, obniżają cholesterol we krwi i są bogate w mikroelementy. Kolejny powód - łupiny są bardzo wydajne przy paleniu i ludzie nie musieliby ścinać drzew na opał, co jest bardzo dużym problemem w biednych krajach.

01.04.2010

Oj! Dzisiejszy dzień mnie wykończył. Ale kolejne 3 będą takie same ( zaczynają się święta! ). Rano poszłam do muzeum Santo Domingo - zwiedzanie go zajmie sporo czasu. Dawniej był to kościół, ale ruinę kupił Amerykanin i bardzo ładnie zagospodarował. Urządzony jest tu pięciogwiazdkowy hotel, restauracje, a ruiny są świetnie zabezpieczone. Można posłuchać koncertów i zwiedzić kilka sal wystawowych. Między innymi muzeum archeologiczne, sala z ceramiką Majów i współczesnymi rzeźbami, malarstwo, kuchnię z epoki konkwisty, stroje i zabawki Indian. Można upajać się zapachami kwiatów w ogrodzie. Pięknie kwitnące na fioletowo jacarandy, różnokolorowe bungewile i wiele innych. Wróciłam na obiad i po obiedzie szybko musiałam iść na miejsce zbiórki. O 14 - tej miałam odjazd busa na wulkan Pacaya. Droga na wulkan jest nudna i strasznie powolna (trzeba czekać na całą grupę) i brudna. Ludzie i konie jako taksówki dla zdechlaków, wzniecają takie ilości kurzu, że nie da się oddychać. Po 1.5 godzinie żółwiego tempa wreszcie dowlekliśmy się do strumienia lawy. Niesamowity widok. Co kilkanaście sekund buchający ogniem krater wulkanu, a tuż obok nas płynący strumień lawy. I żar nie pozwalający oddychać. Na szczyt się nie wchodzi bo wulkan jest bardzo aktywny, ale potok lawy wypływa poniżej wierzchołka i można do niego podejść na “wyciągnięcie ręki”. Fascynujący widok. Schodzimy już zupełnie po ciemku, wlokąc się niemożliwie, bo większość bezmyślnych głąbów nie wzięła latarek. Przed Antiguą ogromny korek. W nocy zaczyna się największa w kraju procesja. Po południu była w Kościele San Francisco, a o północy jest w La Merced . Mam więc godzinę na przygotowanie się. Dobrze, że La Merced jest o rzut beretem od mojego domu.

02.04.2010

Co za zwariowany dzień! O północy poszłam pod kościół La Merced, ale Sentencia zaczęła się coś koło 0.40. “Żołnierze” na koniach i wojsko rzymskie - piechota, przemaszerowało pod kościołem. Następnie został odczytany wyrok na Jezusa i wszyscy odmaszerowali. Całą noc ludzie też robili dywany “alfombras” na ulicach. Rano o 5-tej, poszłam je obejrzeć i obfotografować. Tę noc Antigua nie śpi. Jedni układają dywany, inni je podziwiają, a jeszcze inni sprzedają co się tylko da. Rano zaczyna się procesja i rozdeptuje dopiero co ukończone arcydzieła. Do ułożenia dywanów używa się przeróżnych rzeczy. Podstawą jest piasek lub drobniutkie, barwione, trociny, które sypie się w ramę. Następnie na to układa się wzór. Wzór może być z barwionych na różne kolory trocin, z kwiatów, warzyw, owoców, kawy. Każdy dywan jest inny i twórca może wyrazić na nim, co mu w duszy gra. Obeszłam setki dywanów i sfotografowałam prawie każdy. Każdy czymś zachwyca. Dziwię się tylko, że ludzie nie płaczą, gdy procesja w kilka sekund niszczy ich wielogodzinną pracę. Ale wytłumaczono mi, że oni są dumni z tego, że ich dywany służą Bogu. Po południu pojechałam do Lanquin. Zakwaterowanie w hotelu El Retiro może i ma swój urok, ale nie nastawiłam się na spanie w komunie, na dodatek z wszelkim robactwem. Gdybym wiedziała jak to wygląda wzięłabym swój hamak z moskitierą. Mam nadzieję że jutrzejsze widoki wynagrodzą mi te noclegowe niewygody.

03.04.2010

Noc była koszmarna. Prawie wcale nie spałam. Nawet stopery nie pomogły na ten hałas. Wrzaski były prawie do rana. Chyba się starzeję… O 9-tej pojechaliśmy do jaskini Maria. Jaskinia nawet ciekawa. Cały czas idzie się w wodzie, czasami trzeba popłynąć, super. Ale pod koniec zwiedzania było mi już zimno. Nie rozgrzały mnie nawet skoki z półki skalnej do wody. Wchodzi się na wysokość około 3 metry i skacze do wody, ale trzeba precyzyjnie wycelować, ponieważ bliżej ścian jaskini koryto rzeki jest płytsze. Na skoki zdecydowałam się tylko ja i jeden facet, ale on skoczył tylko raz, a ja 3 :-). Fajna zabawa. Potem spływaliśmy kawałek na dętkach rzeką - nuda panie, nuda! Następny punkt programu to Park Semuc Champay. Rzeka Cohoban tworzy tu most o szerokości (długości raczej) 300 metrów i płynie pod ziemią korytarzem. Natomiast na moście są jeziorka (studnie - pozas) z bardzo przyjemną woda do kąpieli. Jest na tyle głęboko, że swobodnie można poskakać na głowę. Około 50 minut zajmuje wycieczka do góry i w dół na punkt widokowy. Skąd można podziwiać dolinę rzeki Cohoban. Niestety dzisiaj było takie zatrzęsienie ludzi, że pływanie wcale nie było przyjemnością. Wróciliśmy około 16.20. To wystarczająco wcześnie, żeby iść do kolejnej jaskini tym razem z nietoperzami. Ale za mało chętnych i wątpię czy wycieczka będzie.

04.04.2010

Wycieczka do jaskini się nie odbyła, szkoda. Bujałam się wieczorem w hamaku przed chatką, wsłuchując się w odgłosy dżungli. Pełny relaks ... aż tu nagle zaryczała muzyka. Zaczęła się w pobliżu wioskowa dyskoteka. By, by ... błoga ciszo ! Tym razem byłam już wystarczająco zmęczona po poprzednich dwóch nocach, więc żadna muzyka nie była w stanie mi przeszkodzić. Dopiero poranny ptasi koncert wyrwał mnie ze snu. Autobus do Antiguy nie jest niestety ani odrobinę komfortowy. W Lanquin spotkałam wielu Izraelczyków. Zresztą przewodnik patrząc na moje sandały spytał czy też jestem z Izraela :-D (izraelskie sandały - nie do zdarcia przez wiele lat). Gdy spytałam ich o powód takiego masowego podróżowania po świecie, każdy odpowiadał, że to już taki rytuał - odreagować po wojsku. Służba wojskowa dla facetów trwa 3 lata, dla kobiet 2 lata i jest obowiązkowa dla każdego. A po wyjściu z wojska jadą w świat piękniejszy i bezpieczniejszy nacieszyć się wolnością.

07.04.2010 - środa

3 dni już nie pisałam. Właściwie to nie miałam czasu. Ostatnie dwie noce były koszmarne. Dziadek w domu w którym mieszkam zmarł dzisiaj rano, ale przez ostatnie dwie noce bardzo jęczał. Mam pokój vis a vis jego pokoju. Ciężko spać gdy obok człowiek tak cierpi. Dziś po szkole poszłam do zakładu pogrzebowego, gdzie jest trumna z jego ciałem razem z resztą rodziny modlić się. To czuwanie przy zmarłym przez całą noc nazywa się velorio. Wieczorem musiałam zrobić kolację dla trójki nieznośnych amerykańskich bachorów, którzy wkurzają mnie od niedzieli. Są tu na wymianie między szkołami. W życiu nie widziałam takich brudasów - na dodatek wyjątkowo hałaśliwi. Po kolacji przyszli Beth i Pierce pomóc mi z bachorami. Graliśmy w karty, więc czas szybko upłynął. O 22-giej pogoniłam ich do łóżek. A teraz muszę siedzieć do północy, żeby odrobić lekcje. To moje ostatnie dni w szkole. W piątek muszę wygłosić przemowę, wręczyć wszystkim kartki z podziękowaniami lub/i upominki, a kompletnie nie mam czasu nic przygotować. Jutro muszę urwać się z lekcji, żeby iść na pogrzeb. Pogrzeb kończy się wieczorem.

08.04.2010 - czwartek

Po południu była straszna ulewa, więc nie poszłam na pogrzeb. Przeczekałam ulewę w szkole, a potem było już za późno. Jakoś nie miałam ochoty iść. Poszłam za to wreszcie do Muzeum Tkanin. Za 5Q można zobaczyć naprawdę interesujące rzeczy i posłuchać przewodnika. Dowiedziałam się że długi pasek zawinięty na głowie, noszony przez kobiety nazywa się TOCOYAL i symbolizuje węża. Faceci tkają nie tylko spódnice, ale również swoje torby na niezbędne rzeczy gdy idą do pracy w polu. Taka torba nazywa się MORAL. Genowefa zobowiązała się kupić tort dla wszystkich w szkole - w moim i swoim imieniu, więc odpada mi myślenie o prezentach. Rodzinie kupiłam kartkę z życzeniami i podziękowaniami i dam im $ Dla Francisca - mojego głównego nauczyciela mam album o Polsce. Jakaś zdechła jestem dzisiaj. Muszę się wreszcie wyspać, bo następna noc będzie bardzo krótka. O 4-tej rano wyjeżdżam do Copan. Przybiło mnie to, że ciągle mam kłopoty, kiedy użyć tego przeklętego Subjuntivo. Może kolejne 2 miesiące rozwiązałyby ten problem, ale niestety nie mogę dłużej zostać. Zresztą oszalałabym chyba. Już chcę wracać do domu.

09.04.2010

Dziś był ostatni dzień w szkole. Smutno jakoś było. Ja, Genowefa, Beth, Pierce i Maria skończyliśmy naukę. Została Katia - wszyscy razem zaczynaliśmy, więc smutno nam było się rozstawać. Ja i Genowefa kupiłyśmy dwa duże torty i cała szkoła miała wyżerkę. Moje “discurso” - przemówienie, przy odbieraniu dyplomu było najkrótsze, ale za to mówione z głowy i Aura (dyrektorka) stwierdziła, że nie zrobiłam ani jednego błędu! O 14-tej poszliśmy na Cerro de la Cruz puszczać nasze latawce, ale nie było wiatru. Kilka razy mój latawiec był już naprawdę wysoko, po czym spadał jak kamień. Ubawiłam się jak dziecko! Po 2 godzinach prób latawce wróciły do szkoły Kupiłam dzisiaj kilka filmów po hiszpańsku, zarekomendowanych przez nauczycieli. Mam nadzieję że będę miała czas w domu je obejrzeć. Niedługo muszę iść spać bo o 3.30 czeka mnie pobudka.

10.04.2010 - Copan (Honduras)

No i jestem w Copan, choć tak bardzo nie miałam ochoty tu przyjeżdżać - mnóstwo godzin w ciasnym busie i oczekiwanie w korku z powodu wypadku. Jeden wypadek blokuje drogę na kilka godzin, a w busie upał, bo oczywiście nie ma klimy. Dobrze że chociaż wzięłam książkę do czytania. Miałam miejsce obok kierowcy, więc mogłam sobie z nim pogadać i zweryfikować moje wiadomości o obszarze zwanym “corredor seco” czyli suchy korytarz. Droga do Hondurasu biegnie właśnie przez ten region. Jest to fragment Gwatemali - zdecydowanie najbiedniejszy i często nawiedzany przez suszę. W zeszłym roku z głodu zmarło tu ponad 200 osób. A co druga osoba cierpi z powodu niedożywienia. To są dane rządowe, więc podejrzewam, że rzeczywistość wygląda gorzej. Obszar ten to okolica miejscowości Zacapa, Yalapa, Chiquimula. Jest to region górzysty, gdzie nie ma wielu rzek, gleba jest bardzo nieurodzajna i gdy w czasie pory deszczowej deszcz pada nieregularnie, całe zasiewy wysychają. Na granicy Gwatemala - Honduras, płacimy w jednym okienku 10Q za wjazd (lub 2 dolary) - więc bardziej opłaca się płacić w Quetzalach. W drugim okienku, od razu płacimy za powrót 3$ (cena w Q jest ta sama). Copan leży około 12 km od granicy. Jest to malutkie, bardzo klimatyczne miasteczko, położone wśród wzgórz porośniętych rzadkim lasem. Nie jest to lita dżungla, jak w Tical. Od centrum do ruin wiedzie wygodny chodnik około 1 km. W biurze agencji Chisubin czekał na nas przewodnik. Ale jako że byłam jedyną osobą preferującą hiszpański, dostałam osobistego przewodnika. Mój przewodnik Saul, to chyba jeden z lepszych przewodników jakich w życiu widziałam. Emerytowany nauczyciel muzyki, muzyk rockowy i archeolog z zamiłowania. A jak będzie wystarczająco stary to stwierdził, że przekwalifikuje się na szamana :-) . Wejściówka kosztuje 15$, ale można na ten sam bilet wejść następnego dnia. Dziś zdążyliśmy obejść tylko główną grupę ruin. Copan nie jest tak emocjonujące jak Palenque, ale też robi duże wrażenie. Miasto zbudowano z twardszego kamienia niż wapienny Tical (z andezytu). Więc w dobrym stanie zachowały się liczne rzeźbienia i hieroglify, a nawet kolory - nie tyle ile w Bonampak, ale śladowe ilości. Saul mówi, że Majowie do produkcji czerwonej farby używali dużo rtęci, więc jest prawdopodobne, że ludzie klasy niższej lub ubodzy, cierpieli na choroby związane z zatruciem rtęcią - deszcz spłukiwał farbę i wody te zasilały rzekę, z której korzystała ludność. W Copan jest też jedyny akropol porównywany z rzymskimi czy greckimi. Pod nim są tunele, ale do nich pójdę dopiero jutro. Wstęp - kolejne 15$. Większość stelli, o ile nie wszystkie, znajdujące się na placu głównym, to kopie. Oryginały są przeniesione do muzeum znajdującego się przy wejściu. Wstęp 7$. Po muzeum oprowadza mnie jeden pracownik (oczywiście za kasę , ale wziął tylko 5$ i gadał ponad 1.5 godziny). Oglądanie samemu jest trochę bez sensu. Patrzymy na ładne rzeźby nic z nich nie rozumiejąc. Dopiero tłumaczenie fachowca nadaje zwiedzaniu prawdziwy sens. Uświadomiłam sobie jak dużo straciliśmy zwiedzając prawie wszystko w Meksyku bez przewodnika. Ostatnia data w Copan to rok 852 lub 853 - czyli mniej więcej to samo co w Tical. W Copan podobnie jak w innych dużych miastach Majów lokalizacja świątyń ma ścisły związek z astronomią. Narkotyczny napój dzięki któremu Majowie wprowadzali sie w trans (ma silne właściwości halucynogenne), nazywa się balxe - czyt. balcze). Odrestaurowanie piramid jest praktycznie niemożliwe. Archeologowie pojedyńcze, luźno rozrzucone kamienie nazywają “piese de ese” (solo dio sabe - bóg jeden wie :-D … jak to złożyć do kupy). Najważniejszym bogiem Majów był Bóg stworzenia. I w zasadzie pod różnymi nazwami funkcjonuje on w każdej religii. Waluta Hondurasu to lempira, jest to nazwa małego plemienia, które starało się powstrzymać najazd Hiszpanów. Guanacaste - to drzewo narodowe Costaryki, Pino - drzewo narodowe Hondurasu, Ceiba - drzewo narodowe Gwatemali. Ceiba ma słabe drewno, co chroni je przed nadmiernym wycinaniem. Używa się je do wyrobu łódek, bo jest lekkie. Ponadto z bawełnianych otoczek nasion wyrabiało się ciepłą odzież. W 1831 Honduras, wraz z 4 innymi państwami Ameryki Środkowej uzyskał niepodległość. I stworzył wraz z nimi unię państw Ameryki Środkowej. Niestety sielanka trwała tylko 12 lat. Potem unia się rozpadła i na jej pamiątkę flaga Hondurasu ma 5 gwiazd na białym, środkowym polu, które oznacza wolność, a po bokach tak samo jak Gwatemala są dwa niebieskie pasy - tyle że ciemniejsze. Oznaczające położenie pomiędzy dwoma oceanami. W Hondurasie jedzenie jest znacznie tańsze niż w Antigule. I w ogóle nie ma sensu wykupować w Antigule pakietu - przejazd, hotel, wyżywienie, przewodnik - tylko sam przejazd. Hoteli jest zatrzęsienie, a turystów mało, więc i zwiedzanie jest przyjemniejsze niż w Tical czy Palenque. Nie wiem tylko ile kosztuje przewodnik.

11.04.2010 Copan -> Antigua

Rano poszłam zwiedzić tunele i kompleks ruin - Las Sepulturas. 15 minutowy spacer, przyjemną ocienioną ścieżką prowadzącą wzdłuż drogi zaprowadził mnie do drugiego po grupie głównej kompleksu. Przenikliwe brzęczenie cykad przyprawia prawie o ból głowy. Jest tak głośne, że czuję wibracje w uszach. Po powrocie z ruin, kupiłam owoce na drogę i prawdziwą maczetę dla Darka. Ciekawe czy mi jej nie skonfiskują na lotnisku. W kiosku rzuciła mi się w oczy gazeta z informacją o katastrofie samolotu rządowego pod Smoleńskiem. Całą drogę z kierowcą busa rozmawiałam na ten temat. On miał wtedy więcej informacji z telewizji. Cały świat spekuluje nad przyczynami tej katastrofy. Do Antiguy wróciliśmy punktualnie. Zostało mi już tylko kilka godzin do wylotu z Gwatemali. Torbę mam wypełnioną samymi dziwnymi rzeczami: mam żywe kłącza rośliny herbacianej –„te de limon”, wielgachną maczetę, różnorodne nasiona, i na dokładkę wylinki jakichś wielkich chrząszczy. Jednym takim chrząszczem, świeżo po wylince dostałam w głowę w Copan . I mam jeszcze worek suszonej „te de limon”, która nie bardzo wygląda jak ziółka do picia …

12.04.2010

Wylot Samolotu z Guate był godzinę spóźniony. Mam nadzieję, że w Miami będzie na nas czekał następny lot. W końcu to ta sama linia. W kolejce do check-inu rozmawiałam z młodym gwatemalczykiem o tym, co mi się podobało a co nie, o ludziach, kulturze i językach Indian. Byliśmy zgodni, że zachowanie tradycji, języków i ubiorów jest bardzo ważne, bo to jest bogactwo tego kraju. Do naszej rozmowy wtrącił się biały staruszek twierdząc ze złością, że nie są to odrębne języki, tylko dialekty. Oficjalnym językiem jest hiszpański i trzeba zapomnieć o innych dialektach. Wszyscy mają gadać po hiszpańsku! Próbowałam mu wytłumaczyć, że to nie dialekty a odrębne języki, a hiszpański jako urzędowy oczywiście jest bardzo ważny i wszyscy powinni go umieć, ale tak samo ważne jest zachowanie tradycji i języka Indian. Prawie mnie zabił wzrokiem. Wiele krajów europejskich, czy Kanada ma więcej niż jeden język urzędowy i nikomu to nie przeszkadza. Jeśli zniszczą tę kulturę, to do Gwatemali nie będzie przyjeżdżać tylu turystów i co za tym idzie przywozić pieniędzy. Ale on uparcie twierdził, że turyści przyjeżdżają tu dla pięknych krajobrazów. Mówiłam mu, że widziałam piękniejsze krajobrazy niż tu, a to co zachwyca turystów w Gwatemali to właśnie ludzie w swoich tradycyjnych ubiorach. Tical, czy inne ruiny to zresztą też spuścizna po Majach a nie hiszpańskich najeźdźcach. Pewnie w czasie 36 letniej wojny domowej ulżył swojej nienawiści do Indian. Smutne, że w Gwatemali nigdy nie rozliczono winnych ludobójstwa.

14.04.2010

Ląduję w domu! Oczywiście były efekty specjalne w postaci problemów ze startem mojego samolotu w Miami, co w kontekście Smoleńska nieco mnie stresowało ;-)