PODRÓŻE

Renaty i Arka

Kilimanjaro i safari - Tanzania 2008/09

Galeria Afrykańska


29.12.2008

Od 3-ch dni jesteśmy w Afryce. Po ponad dobie lotu i ponad 7 godzinnym oczekiwaniu na opóźniony lot w Doha na Katarze dotarliśmy do Nairobi. W stolicy Kenii śpimy w hotelu "Boulevard". Hotel dobrej klasy, ale nie pamiętam ile gwiadek.

Mieliśmy przylecieć o 13.30 i czekać w basenie hotelowym na resztę ekipy. W efekcie czekaliśmy 10 minut na lotnisku w Nairobi. Na szczęście razem z nami doleciały nasze bagaże, bo co do tego mieliśmy spore wątpliwości.

Po dosyć drogiej (17 $), niezbyt obfitej kolacji hotelowej, padliśmy do łóżek na zasłużony odpoczynek.

- Kiblujemy na lotnisku we Frankfurcie
- Kenia, Nairobi, przed hotelem Bulleward
- Nairobi.

Następny dzień spędziliśmy w podróży. Przejechaliśmy około 600 km, w połowie szutrowymi drogami do Moshi w Tanzanii, gdzie ulokowaliśmy się w hotelu Springlands, niestety poza miastem. Hotel ten, to otoczone murem getto dla białasów, a wokół „morze” slamsów i totalnego syfu. Pomimo niezbyt zachęcającego otoczenia, postanowiliśmy wyrwać się na „wolność”, iść do miasta mimo już dosyć późnej pory i coś zjeść.

Hotel znajduje się około 3 km od centrum. Droga zajęła nam około 30 minut. Byliśmy niesamowitą „atrakcją” dla miejscowych dzieciaków. W centrum Moshi znaleźliśmy lepiankę w której serwowano miejscowy specjał, pączusie … :-) za 150 szylingów sztuka – 1200 szylingów to 1$. Szaszłyk (mały) kosztował 200 szylingów. W innym barze zjedliśmy normalny obiad, tj. ryba, frytki, surówka. Kupiliśmy jeszcze takie malutkie, słodkie bananki i pomarańcze. Zaczęło robić się ciemno, więc złapaliśmy taksówkę i za 3 dolce wróciliśmy do naszego hotelu.

Reszta ekipy raczyła się na miejscu wypasionym, hotelowym żarełkiem, a my zastanawialiśmy się czy nie przypłacimy naszej wycieczki jakąś ciekawą chorobą żołądkową. Na szczęście wszystko skończyło się bez powikłań.

- Piwo Tusk - er :-D
- Krajobrazy afrykańskie
- Jedzonko prosto z ulicy

Następnego dnia rano wyruszyliśmy na „safari”. Czekała nas, jak się okazało, bardzo długa droga. Przejechaliśmy tego dnia ponoć tylko 200 km. Tyle, że jechaliśmy … cały dzień. Celem naszym było jezioro Manyara. Niestety przejażdżka po parku trwała tylko trochę ponad godzinę. Powód - rano spóźniły się nasze jeepy i tym samym późno dotarliśmy do bram parku. Na miejscu byliśmy o 16.30, a już o 18.00 zamykano bramy … cóż. Pomimo tego, że czasu było bardzo mało i tak zobaczyliśmy z bliska słonie, żyrafy i z trochę mniejszego bliska hipopotamy. Słonie łaziły tuż obok nas, tak na 3-4 m. Spokojnie mogły nas machnąć trąbami. Były też małpy i antylopy impala.

Po drodze nad jezioro Manyara zatrzymaliśmy się jeszcze na lokalnym targu Masajów, który odbywa się co tydzień. Ani jednego białego (prócz nas) i mnóstwo Masajów. W dodatku nie pozwalają się fotografować, co innego za kasę … J. Dolary czynią cuda. 1$ - dwa zdjęcia. Jutro mamy jechać do wioski Masajów (taki teatrzyk dla turystów). Tam za 20$ możemy fotografować wszystko, co chcemy.

W między czasie nauczyliśmy się kilku słówek w suahili J

- Asante – dziękuję
- Apane – nie, dziękuję
- Jumbo – cześć
- Mambo – jak się masz
- Moa – dziękuję dobrze
- Ndio – tak
- Samahan – proszę
- Karibu – Proszę bardzo
- Pole – pomału
- Hukana matata – Don`t wory

Dzisiejszą noc spędzamy w bazie turystycznej położonej w wiosce nad jeziorem. Śpimy w namiotach. Jest przyzwoicie, nasi kucharze świetnie gotują, jest cieplutko, mało moskitów, prysznice i na dodatek …. basen. Taka zima stanowczo nam odpowiada.

Mamy problem z Darkiem. Jest chory, bardzo kaszle. Wygląda na zapalenie krtani. Nie wiadomo, czy zdąży się wyleczyć do czasu wyruszenia na Kilimanjaro. Pewnie będzie bardzo osłabiony po antybiotykach. Kaszel też mu nie minie. Bardzo się męczy.

30.12.2008

Nie bardzo wiem, który jest dzisiaj dzień tygodnia i dobrze. Datę tylko na potrzeby relacji udało się ustalić. Dzisiejszy dzień był super. National Geographic w realu. Park Serengeti jest dokładnie taki, jak pokazują go w TV. Ogromne stada zwierząt aż po sam horyzont. Niewyobrażalne wprost ilości.

Widzieliśmy antylopy gnu i inne, zebry, żyrafy, guźce, hieny, lwy, gepardy i różne ptactwo. Ale największym hitem dzisiejszego dnia był seks lwów. Nawet udało mi się to sfilmować. Tego dnia obserwowaliśmy też lwice zjadające upolowaną antylopę gnu i hienę, która próbowała skorzystać z lwiego posiłku. Wszystko widzieliśmy z odległości ok. 3 metrów.

Nasz kierowca – przewodnik, Bakari, woził nas po mniej uczęszczanych drogach i potrafił wypatrzyć przeróżne zwierzaki. Niestety nasz słaby angielski nie pozwolił na pełne wykorzystanie jego wiedzy.

Byliśmy również we wspomnianej wyżej wiosce Masajów. Pierwsze spostrzeżenie - Masajowie nie przywiązują żadnej wagi do higieny, innymi słowy śmierdzą jak diabli. Generalnie nie ma się co dziwić, na nadmiar wody nie mogą narzekać. Mają ładne ozdoby, ale ubrania potargane i brudne. Za 20 dolców od głowy zrobili dla nas przedstawienie. Na początek taniec powitalny, dalej taniec normalny - tańczony przy większych uroczystościach. Potem do każdych 2 osób z naszej grupy przydzielono „przewodnika” po wiosce mówiącego po angielsku. Oprowadzali nas po całej wsi. Oczywiście obowiązkowo musieliśmy zakupić biżuterię, złożyć datek na szkołę i opłacić naszego osobistego „przewodnika”.

Wszystkie chaty - lepianki identyczne i z każdej zapach był podobny. Niskie, ciasne, wielkości około 10 m kwadratowych, podzielone na 3-4 „pokoje” tzn. posłania, gdzie w sumie spało 12-14 osób + palenisko na środku.

Masajom wolno mieszkać w parku narodowym, ponieważ oni nie są zagrożeniem dla dzikich zwierząt. Nigdy nie polowali. Wypasają własne stada kóz i krów i nimi się żywią.

Masaj może mieć 4 żony, a z każdą około 4-5 dzieci.

31.12.2009

Sylwester w Parku Narodowym Serengeti.

Tego dnia oglądaliśmy ogromne stado hipopotamów w wielkim śmierdzącym bajorze. Stwory te wydają bardzo śmieszne odgłosy, jakby śmiały się basem. Wieczorem, kiedy wracaliśmy do obozu, zepsuł się nasz terenowy jeep, a drugi, którym jechali nasi współwyprawowicze pojechał wcześniej. Zrobiło się ciemno, a my staliśmy w środku sawanny, bez latarek w zepsutym samochodzie. Na szczęście po około 2 godzinach stania pojawił się jakiś przypadkowy samochód, który zapchał nas do obozu.

Późna sylwestrowa kolacja, ognisko i odliczanie wlokącego się czasu do północy (nie ma prądu, muzyki i innych środków skracających czas). W sumie to chyba każdy wolałby iść spać, a nie siedzieć bez sensu i czekać na północ, aby powitać nowy rok.

O północy nasi kucharze przynieśli specjalnie przygotowane dla nas ciasto noworoczne, poskładaliśmy sobie życzenia i chwilę później poszliśmy spać.

Rano czekała nas kolejna jazda po Serengeti. Jeździliśmy po olbrzymich przestrzeniach parku, którego wielkość jest równa powierzchni Holandii. Tego dnia widzieliśmy szakale polujące na małe małpki, gepardy odpoczywające po nieudanym polowaniu, sporo lwów, seksik tych kotów już przestał być czymś szczególnym … J. Nasz kierowca, Bakari, ma doskonały wzrok i niezwykły talent do wyszukiwania przeróżnych zwierząt. Podjechaliśmy też na 2 metry do geparda leżącego w trawie. To była próba sił, czy my pierwsi się znudzimy i sobie pojedziemy, czy gepard się podniesie i sobie pójdzie. Widzieliśmy lwicę z młodym lewkiem i starego lwa wędrującego samotnie. Stare samce lwów są wyrzucane ze stada, gdy już nie pełnią w nim żadnej roli.

Jako że samce nie polują, to później, samotnie, też im ciężko zdobyć pożywienie. Jeśli nie uda im się znaleźć padliny, to szybko zdychają z głodu.

Po lunchu mieliśmy jechać do Ngoro-Ngoro, ale tym razem popsuło się nasze drugie auto. Pękł resor. Po kilku godzinach naprawy okazało się, że auta nie da się naprawić na miejscu. I w końcu w 11 osób w jednym jeepie pomknęliśmy w szaleńczym tempie w kierunku Ngoro-Ngoro. Musieliśmy zdążyć przed zamknięciem bram parku Serengeti, a czasu pozostało niewiele. Inaczej czekałaby nas noc w 11 osób w jednym samochodzie na drodze.

W tutejszych parkach jest zakazane poruszanie się samochodami po zmroku.

W końcu, padnięci, dojechaliśmy do kampu przy kraterze Ngoro-Ngoro. Było dosyć zimno i późno. W nocy pomiędzy namiotami chodziły sobie różne zwierzaki. A to przebiegały zebry, to znów jakaś hiena przekradała się cichaczem, słoń napił się ze zbiornika wody do prysznica – rock & roll. Zastanawialiśmy się kiedy jakiś nażłopany słoń przemknie po naszym namiocie.

Rano, bardzo stroma drogą, zjechaliśmy na dno krateru, a w zasadzie kaldery.

I tutaj zobaczyliśmy wreszcie nosorożce, choć zdecydowanie bardziej ciekawe od nieruchawych nosorożców są guźce biegające z zadartymi do góry, jak antenki ogonami. Wieczorem dotarliśmy na inny kamping, gdzie było zdecydowanie cieplej. Jako że to był koniec naszego safari, to wręczyliśmy naszym kucharzom i kierowcom obowiązkowe napiwki (po 25$ za dzień każdemu z 2 kierowców, 20$ za dzień dla szefa kuchni i po 10 za dzień dla 2-ch pomocników kucharza). Ponadto musieliśmy zapłacić za niezamawiany występ miejscowych grajków i tancerzy. Ale było warto, super była zwłaszcza grupa chłopaków wywijająca różne salta, skoki i takie tam.

Rano ruszyliśmy do Moshi, po drodze robiąc zakupy w sklepie z pamiątkami. Po południu, wściekle głodni, dotarliśmy do hotelu.

Przepakowanie bagażów, obowiązkowe spotkanie z przewodnikiem przed wyjściem na Kili, kolacja i do łóżek. Jutro zaczyna się druga część afrykańskiej przygody.

Nasz nowy przewodnik stwierdził, że w jego grupie na Kili wchodzą wszyscy. W związku z tym chytrym zagraniem ze strony Godlistena (tak miał na imię przewodnik – w skrócie Godi), humory wszystkich były bardzo pozytywne.

04.01.2009

Machame Gate 1828 - Machame Camp 3020

Wyruszyliśmy z 1828 m npm. z Machame Gate. Przeżyłam szok, gdy zobaczyłam ile ludzi szturmuje to wejście do parku. Było tu dobre kilkanaście ekip, każda z kilkunastoma/kilkudziesięcioma tragarzami. Totalny absurd.

Przy wejściu czekaliśmy około 2 godzin, nie wiadomo na co.

Nasza skromna 10-osobowa ekipa dostała 38 osób obsługi …. :-/. Idąc do pierwszego kampu, zlał nas solidnie deszcz, jak to bywa zwykle w lesie deszczowym, przez który szliśmy. Gdybyśmy wyszli rano, jak było w planach, to popołudniowego deszczu można by uniknąć. Nie wiedzieliśmy, że w drodze bardzo przydatne bywają poncza, pelerynki przeciwdeszczowe a nawet parasole. Chociaż tragarzowi łatwiej wyminąć ponczo niż parasol. Poncza warto zabierać, schną szybko, nie to co goretexy.

Już po około 30 minutach od Machame Gate zobaczyliśmy na trasie rozstawione stoliki z obrusami i krzesełkami – przerwa na picie i jedzenie. Na szczęście nie czekały na nas, tylko na inną ekipę. Byliśmy w szoku … :-).

Całe to wchodzenie na Kili to istny cyrk.

Do pierwszego obozu szliśmy w trójkę około 3 godzin, dosyć wolno, ale i tak o 1,5 godziny szybciej od reszty grupy, która szła z przewodnikiem. I za to nam się dostało. To przewodnik idzie pierwszy. A Godi szedł tak, że można było za nim usnąć.

W obozie popcorn, sałatki ze świeżych warzyw, pieczeń jak w dobrej restauracji. Mamy rozkładaną mesę – jadalnię, i osobny namiot WC z turystycznym kibelkiem Collemana. Full luxus … :-). Tylko pogoda do kitu. Leje, że aż miło … :-/.

05.01.2009

Machame Camp 3020 - Shira Camp 3847

Jesteśmy na wysokości 3847m na Shira Platou. Dzisiaj po śniadaniu ruszyliśmy z wysokości 3020 m. na 3847m. Droga łatwa, ale pod koniec znowu leje. Na szczęście największa ulewa rozpętała się, gdy byliśmy już w namiotach. Droga zajęła nam około 4,5 godziny, szliśmy wolniutko za przewodnikiem. Nie boli nas głowa i ogólnie jest dobrze.

Nasz Darek ma bardzo wolnego tragarza, więc dziś przepakowałam najważniejsze rzeczy do przebrania do mojego plecaka, żeby nie czekać na wszystko tak jak dzisiaj. Ale po kolacji okazało się, że jutrzejsza trasa jest dla tragarzy krótsza, ponieważ idą dołem, a nie przez Lava Tower jak my. Nasza ekipa musi przejść w celach aklimatyzacyjnych na 4642 m npm, a następnie zejść na 3984 m.

Darkowi jak do tej pory idzie rewelacyjnie, ciekawe jak poradzi sobie z Lava Tower? Ma 14 lat i to jego pierwszy wyjazd powyżej 3000m.

W ramach urozmaicenia czasu ciągle mierzymy sobie saturację i wcinamy różne przekąski. Takiego obżarstwa nigdy nie widziałam. Zamiast schudnąć, jak to zwykle w górach bywa, to nam po kilka kilo pewnie przybędzie.

06.01.2009

Shira Camp 3847 - Lava Tover 4642 - Barranco Camp 3984

Dzisiejszego dnia, trasa przebiegła bez żadnych niespodzianek. Darka nieco zaczęła boleć głowa na Lava Tower, ale przeszło po jednym Saridonie. Pogoda tego dnia była co prawda bezdeszczowa, ale praktycznie przez ponad połowę trasy prześladowała nas mgła … słaba widoczność, która skończyła się przed punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia na wysokości 4800m. Trasa jest ogólnie nudna. Długie, łatwe podejście i ostre, męczące zejście do obozu Barranco, gdzie czekały już na nas prażone świeżo orzeszki i popcorn. Pogoda wieczorem się ustabilizowała i wyjrzało nawet słońce.

07.01.2009

Barranco Camp 3984 - Barafu Camp 4681

Tego dnia mamy do pokonania trasę do ostatniego obozu. Droga bardzo długa i męcząca, ale za to urozmaicona i piękna krajobrazowo. Z Barranco Camp ruszamy do góry ostrą, zdawałoby się, niedostępna ścianą wysokości około 300m. W rzeczywistości idzie się wygodną ścieżką zakosami, a czasem pomiędzy skałkami. Widoki przepiękne, zwłaszcza podobają nam się rośliny o nazwie senecja, tworzące las wyglądający jak żywcem przeniesiony z książek fantastycznych, zwłaszcza, gdy otula go mgła.

Po pokonaniu ścianki czekało nas zejście na wysokość z jakiej ruszyliśmy i znów wejście do miejsca zwanego Karanga Camp 4040m npm. Tutaj nasi kucharze przygotowali nam obiad. To niestety nie był jeszcze koniec dnia. Po obiedzie czekało nas jeszcze jedno 600 metrowe podejście do ostatniego obozu na naszej trasie Barafu Camp na wysokość 4681 m npm.

Całe ostatnie podejście odbywało się we mgle, nic przyjemnego. Po dotarciu do kampu pierwsze co się rzuciło w oczy to …. jakieś autochtoniczne myszy, których stada całe stada zamieszkiwały obóz. Szczyt Kili oczywiście w chmurach.

Jemy kolację, mamy 3 godzinki na drzemkę (ponoć niektórym udało się nawet przespać) i w drogę na szczyt !!!!

Zrywamy się około 23. Herbatka, kawka, ciasteczko i naprzód w drogę.

08.01.2009

Barafu Camp 4681 - Kilimanjaro (Uhuru Peak 5895 m) - Mweka Camp 3090

Temperatura ujemna około 2 stopnie poniżej zera. Idziemy w niekończącym się szeregu latarek, niezwykły efekt, niesamowicie rozgwieżdżone niebo, księżyc prawie w pełni doskonale oświetla drogę, do momentu gdy schowa się za grań. Ciemno … Może i dobrze …. nie widać niekończącego się podejścia. 1200 metrów pionu na tej wysokości to nie byle co.

W pewnym momencie zaczyna dość ostro wiać, chłód daje się we znaki. Na godzinę drogi przed Stella Point 5752 (krawędź krateru), Darek zaczyna marudzić, że ma dość, że mu zimno. Dostał ogrzewacze … jest lepiej. Po drodze podzieliliśmy się na mniejsze grupki idące własnym tempem. Na naszą 10-osobową ekipę mieliśmy jednego przewodnika (Godi) i pięciu jego asystentów, którzy pilnowali każdej podgrupy.

Darek często zatrzymywał się żeby odpocząć, wydawało się, że idziemy całą wieczność, zwłaszcza że ja nie czułam zbytniego zmęczenia ani wpływu wysokości idąc tak wolno. Około 5.30 stanęliśmy na Stella Point. Lekko zaczynało się rozwidniać. Od tego miejsca do szczytu jest już łatwe dreptanie przed siebie ścieżką o niewielkim nachyleniu. Już byłam pewna, że Darek wejdzie na szczyt. I chociaż wiał okropnie mroźny wiatr spokojnie dotarliśmy na szczyt o godzinie 6.10 – na wschód słońca.

Zrobiliśmy szybkie zdjęcia, Darek zgodnie z zapowiedzią szybko umknął ze szczytu w kierunku pobliskich skałek, gdzie można było schronić się przed wiatrem. Oceniam, że u góry było około 10-15 stopni na minusie.

Na szczycie rozglądaliśmy się, aby w tłumie ludzi znaleźć naszych, ale okazało się, że byliśmy pierwsi … :-D. W zasadzie nie wiem kiedy minęliśmy wszystkich, byłam przekonana, że będziemy na szarym końcu „peletonu” … bo wlekliśmy się okropnie, a tu taka niespodzianka. Gdy nasza trójka już „grzała” się spokojnie między skałkami, na górę zaczęła docierać reszta ekipy. Pobiegłam jeszcze raz na szczyt, żeby zrobić sobie grupowe zdjęcia. Arek z Darkiem zaczęli już schodzić w dół.

Ze szczytu rozciągały się cudowne o wschodzie słońca widoki. Lodowiec i krater robią w tym świetle niezwykłe wrażenie. Minusem był mocny wiatr i stado ludzi na szczycie. Bardzo marzliśmy, więc szybko zaczęliśmy schodzić. Po zejściu ze Stella Point zaczęło się ocieplać. Nie wiało już tak mocno. Dopiero wtedy zobaczyliśmy jaki to kawał drogi z obozu na szczyt. Zejście do obozu zajęło nam niezwykle męczące 2 godziny. Schodzi się, a właściwie zjeżdża po strasznie pylących piargach. Każdy krok powoduje powstawanie tumanów kurzu, które się wdycha, co potęguje problemy z oddychaniem.

Po powrocie do bazy na …...... . przepakowaliśmy się, zjedliśmy lunch, odpoczęliśmy kilka godzin i ruszyliśmy dalej do bazy Mweka Camp na wysokość około 3100 m npm, który jest obozem zejściowym z dróg Coca-cola i Machame. Zajście do Mweka zajęło nam kolejne 3 godziny. Szliśmy już bardzo zmęczeni. Na miejscu jest woda, można się po ludzku umyć, kupić piwko. Luksus.

Od wczoraj pokonaliśmy prawie 2000 metrów przewyższenia do góry z 3 godzinnym odpoczynkiem w międzyczasie i 2800 metrów w dół ze szczytu do Mweka Camp z 4 godzinami restu. …. Starczy …. :-D.

Po kolacji daliśmy naszym tragarzom, kucharzom i przewodnikom obowiązkowe napiwki. Firma Zara sugerowała nam ich wysokość między 130 a 180$ od uczestnika wyprawy. Tę kwotę należy przekazać przewodnikowi, a on podzieli to pomiędzy całą ekipę. Dla naszej dziesiątki było przydzielonych 30 tragarzy, 2 kucharzy, 1 przewodnik i jego 5 asystentów (38 osób).

Postanowiliśmy dać maksymalną stawkę napiwku 180$ od osoby, co łącznie dało 1800$. No i zaczął się cyrk z dzieleniem tych pieniędzy, ponieważ nasz przewodnik Godi powiedział, żebyśmy mu rozpisali mu te kwoty na każdą osobę, a nie zostawiali jemu do podziału (nie chciał podpaść nikomu, co mogło się przyczynić do przerobienia go w żarcie dla miejscowych puszczańskich stworzeń … :-)).

Potem zebrał całą ekipę i odczytał ile komu daliśmy, oczywiście pomijając siebie (cwaniaczek drobny) i 100$, które zostawiliśmy mu do podziału (premie). Pewnie uznał że jemu należą się najbardziej … i słusznie.

Podsumowując. Za 6-cio dniowy trekking:

po 35$ dostali tragarze
po 50$ kucharze
po 40$ asystenci przewodnika
170$ przewodnik

Jeszcze wieczorem ustaliliśmy, że nasza trójka rusza na dół o 6-tej rano, żeby być około 10 w hotelu, bo na 11.30 mamy umówiony transport na lotnisko do Nairobi. Reszta grupy postanowiła, że nie będzie nam towarzyszyć tak wcześnie, bo chcą zjeść śniadanie. Dla nas rano miało go mnie być.

09.01.2009

Mweka Camp 3090 - Mweka Gate 1641

Jednak rano zostaliśmy obudzeni o 5.10, podano nam miskę z ciepłą wodą do mycia i zaproszono na … śniadanie …. :-D. Byliśmy w szoku, bo miało nie być śniadania. A dostaliśmy bardzo obfite śniadanko składające się z jajecznicy, naleśników, ananasa, kawy i herbaty … wypas. Widać ekipa była zadowolona z napiwków :-).

Po śniadaniu z naszymi tragarzami i asystentem przewodnika zeszliśmy do Mweka Gate, gdzie odebraliśmy certyfikaty zdobywców Kilimanjaro i busem, razem z inną grupą Zary, udaliśmy się do naszego hotelu. Trasa w dół zajęła nam 2 godziny z 3-ch zaplanowanych :-D.

Około 9 byliśmy już w naszym Springlands Hotel w Moshi. Dostaliśmy klucze od pokoju, żeby na spokojnie się przepakować i wykąpać przed podróżą. Około 10-tej przylazł facet z recepcji z informacją, że ….. nie jedziemy dzisiaj do Nairobi, bo skoro samolot mamy dopiero nazajutrz o godzinie 14-tej, to na spokojnie wyjedziemy jutro o 5-tej rano i zdążymy z zapasem. No i w ogóle hakuna matata, don`t worry, be happy … :-/

Tak więc wykąpani, przebrani, ruszyliśmy na miasto pojeść, coś zakupić, porozglądać się i w ogóle. Wzięliśmy taksówkę po dolarze od łba i w drogę.

Po powrocie z miasta do hotelu basenik, leżaczek. Czekamy na resztę ekipy, która dociera popołudniem. Wyglądają na zaskoczonych. Nas tu już miało nie być.

Wieczorem na pożegnalną kolację został zaproszony nasz Godi …. nieźle się zdziwił, gdy zobaczył naszą trójkę… :-D. Cała reszta ekipy wybierała się jeszcze na tygodniowy pobyt na Zanzibar – nurkowanie, opalanko, kąpiele w Oceanie Indyjskim …. takie tam … nudy ;-).

Sympatyczna kolacja przeciągnęła się dosyć długo i chyba nawet się skończyła …

Rano o 4-tej pobudka. Szybkie mycie ząbków i wyjazd do Nairobi. Nasz bus od początku wydawał się podejrzany, ale kierowca gwarantował sprawny przejazd …. więc pojechaliśmy. Po około 200 km jazdy nagły wybuch wyrwał nas z błogiego letargu. Szlag trafił koło … a my mamy tak mało czasu do samolotu i jeszcze z 350 km do przejechania drogami w większości szutrowymi.

Oczywiście kierowca stwierdza, że sam sprzętu nie naprawi, koło zapasowe było ostatnio w tym samochodzie z 25 lat temu – kiedy opuszczał fabrykę, potem zaginęło. Momentalnie zbiegło się do nas z okolicy kilku Masajów … pomagać ...

Po około godzinie wyczekiwania pojawił się jakiś samochód terenowy. Nasz kierowca zagadał z tamtym i powiadomiwszy nas, że wszystko załatwione i nie musimy nic płacić kazał jechać w kierunku granicy tanzańsko – kanijskiej. Pojechaliśmy. Na granicy wszystkie formalności załatwiliśmy dosyć szybko … ale nasz nowy kierowca poinformował nas, że dalej pojedziemy z kim innym i że to ksztuje 300$, które to pieniądze mamy odzyskać na lotnisku od Pana Toma. Jawnie robił nas w wała. Niestety kiedy do odlotu pozostało tylko kilka godzin i wiele kilometrów do przejechania, to nie ma czasu na negocjacje. Zapłaciliśmy i pojechaliśmy kolejnym busem. Nasz kolejny, trzeci już dzisiaj kierowca, okazał się wariatem, Robert Kubica mógłby pucować felgi w jego busiku ;-). Facet zapie.....ł tak że czasami woleliśmy zamykać oczy, żeby nie widzieć jak wyprzedza na 4-go, mija poboczami i zapiernicza 160 po szutrach – ale trzeba było szybko, to jechał szybko.

Niezwykle z siebie zadowolony pan kierowca wysadził nas na lotnisku w Nairobi, ze sporym zapasem czasu do samolotu :-). Oczywiście wyciągnął łapkę po napiwek.

Lot do domu minął nam już bez przygód.

Wyprawę na Kilimanjaro potraktowaliśmy dosyć „lajtowo”. Przecież wiadomo, że na Kili wchodzi każdy …. nie? W rzeczywistości, jak każda wyższa góra, Kili jest dosyć męczący. Głównie ze względu na bardzo długie podejście na szczyt. A już najbardziej dołujące jest jednorazowe zejście ze szczytu do Mweka.

Na górze nie są potrzebne żadne umiejętności techniczne, bagaże noszą tragarze. Nie musimy martwić się o jedzenie i spanie … wszystko mamy na gotowo. Jakieś wcześniejsze przygotowanie wysokościowe jest przydatne, ale nie niezbędne. Ale trzeba mieć jedno … kondycję i psychę długodystansowca ….