PODRÓŻE

Renaty i Arka

Wenezuela 2009

W sandałach przez Wenezuelę ...

Po kilku miesiącach czytania przewodników rozpoczynamy kolejną podróż do Ameryki Południowej.Tym razem jest to Wenezuela. Wreszcie spełnia się nasze marzenie o poznaniu tego niezwykłego kraju.

21.01.2009 Caracas, Ciudad Bolivar

Przez Berlin i Paryż dolecieliśmy do Caracas. Cofamy zegarki o 5,5 godziny względem naszego zimowego czasu. Na lotnisku wymieniliśmy dolary po czarnorynkowym kursie 4.8 bolivarów za dolara (1 bolivar to około 2/3 złotego) . Na lotnisku jest najlepszy kurs dolara w całej Wenezueli. Taksówką za 100 bolivarów (da się za 60) jedziemy na dworzec autobusowy Rodovia. Mamy trochę pietra, ponieważ taxi wbrew zaleceniom naszej znajomej Wenezuelki, Acianeli, jest nieoznakowane. Kierowca okazał się sympatycznym, starszym panem, który opowiedział nam po drodze historię swojego życia i bezpiecznie dowiózł nas na dworzec. Na dworcu mamy godzinę czekania w kolejce po bilety na autobus do Ciudad Bolivar (63 BsF – bolivary za miejsca buscama, czyli rozkładane siedzenia). Oddajemy bagaże i idziemy do poczekalni coś zjeść. Parilla mixta – ogromny talerz mięsa z juką (podobne do kartofli lecz bardziej włókniste) dla 2 osób 36 Bs. Pollo a la plancha (smażona pierś z kurczaka z ziemniakami i sałatką )- 23 Bs. Dodatkowo zaopatrujemy się w kanapki na długą drogę. Zabranie śpiworów do autobusu było dobrym posunięciem. Śpimy wygodnie i klima działająca na maksa nam nie przeszkadza. O 5 rano wysiadamy w C. Bolivar. Na dworcu jest agencja turystyczna Eco Adventures, o której wiedziałam z netu, że warto u nich wykupić wycieczkę na Salto Angel, więc czekamy na otwarcie. Po krótkim czasie pracownik agencji sam nas znajduje i rozpoczynamy negocjacje. Stanęło na tym, że zamiast jednej wycieczki wykupiliśmy 3 i za to mamy jeszcze dwa noclegi między wycieczkami. Czyli prawie cały wyjazd jest już zorganizowany. Daliśmy też kasę w biurze, po 160 Bs na bilety do Barinas i Santa Elena.

Czyli po kolei – teraz spędzimy 3 dni w Canaimie, potem wyruszamy na 5-cio dniowy treking na Roraimę, dalej 4 dni Los Llanos, 2 dni na Meridę i zasadniczo kończy się wyjazd.

Po około 2 godzinach jesteśmy już na małym lotnisku skąd awionetką lecimy do Canaimy zobaczyć najwyższy wodospad świata. Płacimy po 10 Bs podatek wylotowy, 35 Bs wstęp do parku narodowego w Canaimie.

- Dworzec autobusowy w Ciudad Boliwar
- Lotnisko w C.B.

24.01.2009

Dobiegła końca nasza pierwsza wycieczka. Czekamy na awionetkę, która zabierze nas z powrotem do Ciudad Bolivar.

Gdy przylecieliśmy tu 3 dni temu, od razu popłynęliśmy łodzią na Isla Raton (wyspa szczurów), pod wodospad Salto Angel, czyli inaczej niż było zaplanowane – ze względu na niezbyt wysoki poziom wody, który jeszcze miał opaść. Najpierw płynie się szeroką Rio Carao, a potem znacznie mniejszą Rio Churun.

Ponad 4,5 godziny w łodzi z twardymi siedzeniami (deski) dało się całej ekipie we znaki. Przy niskim stanie wody płynie się dłużej. Jest to nie lada wyczyn dla sterników. Choć łodzie napędzane są potężnymi silnikami, chłopaki musieli się nieźle namęczyć. W połowie drogi połowa grupy zdejmowała już kamizelki ratunkowe i siedziała na nich, ale nasi przewodnicy kazali zakładać je z powrotem. Na taki „rejs” warto zabrać ze sobą poncho chroniące przed wodą, krem z filtrem, czapkę na głowę i coś miękkiego pod szanowną pupę, by nie cierpiała na desce. Niestety my ostatniej rzeczy nie mieliśmy i nasze tyłki nieźle wycierpiały …:-D.

Po pierwszej godzinie w łodzi, dopływamy do wyspy na rzece, którą trzeba pokonać pieszo (niski stan wody wokół wyspy). 30- minutowy marsz urozmaicają nam niezwykle piękne krajobrazy Gran Sabany i … krwiożercze muszki chechenes, wygryzające w skórze dziurki z których leje się krew. Repelenty z dużą zawartością DEET – u pomagają, ale i tak trzeba się dodatkowo oganiać i iść cały czas. Rana po ugryzieniu nie boli ani nie swędzi na początku. Po około 2-3 dniach od ugryzienia nie można się powstrzymać od drapania, ból i swędzenie są nie do wytrzymania.

Potem jeszcze tylko około 3 godzin w łodzi i wreszcie upragniony koniec drogi. Wysiadamy, zabieramy bagaże i po kilku minutach jesteśmy na campie, pod wiata z hamakami – to miejsce naszego pierwszego noclegu. Obok wiaty są prysznice i WC – oczywiście bez światła, trzeba z latarką chodzić. Obsługa ma generator, no ale na oświetlenie kibli szkoda i żarówki i kabla – słusznie.

Pod wiatą prąd jest do około 21,30. W nocy było dość chłodno, przydzielone koce to trochę za mało. Warto mieć jakiś cieplejszy dres. Trochę też popadało pomimo pory suchej. Rano śniadanko i wyruszamy pod Salto Angel. Najpierw musimy się przedostać na drugą stronę rzeki, na Islę Raton, bo okazało się, że nasze obozowisko nie było na wyspie, lecz naprzeciwko niej na „lądzie stałym”. Po pokonaniu rzeki jest około godzina marszu pod górę do punktu widokowego. Na tę drogę zdecydowanie wystarczają sandały- takie, które można moczyć w wodzie.

Sam wodospad był do połowy w chmurach, ale cierpliwie czekaliśmy na tę chwilę by zobaczyć go w całości – no i udało się. Widok jest powalający. Wydaje się, że woda spada bardzo wolno, jak film w zwolnionym tempie. Spowodowane jest to olbrzymią wysokością, jaką musi pokonać woda z góry na dół – ponad 1000 metrów. Ze względu na porę suchą wody spadało mało, ponoć niezwykłe wrażenie robi w porze deszczowej, kiedy spadającej wody są bardzo duże ilości. Salto Angel nie jest może tak fotogeniczny jak wodospady Iguasu na granicy argentyńsko – brazylijskiej. Ale to zupełnie inna skala tego samego zjawiska. Woda Salto Angel spada jakoś tak delikatnie z nieba. I te skały wokół! Można by tak leżeć i patrzeć, podziwiać bez końca, niestety przewodnik nas pogania. Teraz 15 minut zejścia w dół do „basenu” pod wodospadem. Kąpiemy się w lodowatej wodzie, ale jak tu odmówić sobie popływania pod najwyższym wodospadem świata … :-D.

Po około godzinie spędzonej pod wodospadem, ruszamy w drogę powrotną. Okazuje się, że sandały to niezwykle przydatne obuwie w dżungli. Musieliśmy przekroczyć jeden strumień i ci, co byli w butach trekingowych musieli je zamoczyć.

W obozie jemy obiadek i ruszamy w drogę powrotną do Canaimy. Uczona doświadczeniem, zapakowałam do reklamówki ubrania i położyłam na twardej desce do siedzenia w łodzi. Droga zdecydowanie milej upłynęła. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się, aby popływać w „Studni szczęścia”, to taki mały basen utworzony pod malutkim wodospadem. Tu woda jest zdecydowanie cieplejsza. W Canaimie jesteśmy po 4 godzinach drogi, czyli niewiele szybciej niż płynęliśmy niż w górę rzeki.

- Płyniemy Rio Caroni pod Santo Angel

- Krótki marsz po wyspie moskitów ... koszmar

- Rejsu częś kolejna

- Darek w hamaku na biwaku :-)

- Treking przez dżunglę pod Salto Angel

- Kolejne 3 foty pod wodospadem Salto Angel

- Pelenerki Gran Sabany

 

W Canaimie przydzielono nam pokoiki. Są nowe i czyste z łazienką i bardzo wygodnymi materacami. Czegóż nam więcej potrzeba. Po kolacji idziemy na piwo do baru, gdzie jest też bilard - 2 domy dalej.

Rano wyspani idziemy nad lagunę i płyniemy pod wodospady - Salto Sapo i Salto Sapito, maszerujemy trochę wypaloną sawanną w niesamowitym upale do następnego wodospadu. Wodospad jest prawie całkiem wyschnięty, ale z jego krawędzi rozpościera się niezwykły widok na Sabanę. To tutaj Spielberg kręcił Park Jurajski II. Chwilkę odpoczywamy, robimy fotki i idziemy do łodzi, którą podpływamy pod wodospad Salto Sapo. Kilkuminutowe podejście do góry, rozbieramy się do majtek i biegniemy pod jakże przyjemnie zimną wodę lejąca się wodospadem. Niesamowita frajda tak łazić za ścianą wody, pod/za wodospadem:-). Szybkie zdjęcia i zmykamy. Jednak jest tu nieco zimnawo. Pod wodospad koniecznie trzeba zabrać sandały. Przewodnik nie pozwala chodzić pod wodospadem na boso a moczyć treki to średnia przyjemność. Oczywiście nie ma musu, jak kto lubi moczyć treki, nie ma przeszkód. Wycieczka wodospadowa trwa około 2,5 godziny. Niestety brakło nam już czasu na kąpiel w bajecznej lagunie, cóż. I tak od 3-ch dni jesteśmy praktycznie non stop mokrzy- albo od potu, albo od wody. W naszej "bazie" czekał już na nas obiad, a zaraz po obiedzie powrót awionetką do Ciudad Boliwar.

- "Wspinaczka" na Salto Sapito

- Laguna Canaima

- Spacer pod wodospadem

Z lotniska w C.B. miał nas odebrać samochód z agencji EcoAdventures, ale nikogo nie było, więc wróciliśmy na dworzec autobusowy taksówką za 15BF. Na dworcu w biurze E.A. też nikogo nie było - okazało się że właściciel pojechał po nas na lotnisko i tak się minęliśmy nieco. Poczekaliśmy więc chwilkę na niego, zostawiliśmy bagaże i taksówką za 12BF pojechaliśmy do centrum historycznego miasta. Przeszliśmy bulwarami nad Orinoko, obejrzeliśmy opustoszały Plaza Boliwar - ichniejszy rynek staromiejski i podreptaliśmy po wąskich uliczkach. Starówka wyglądała na wymarłą. Wszystko pozamykane łącznie z knajpkami. Wniosek nasunął się sam - mieszkańcy niedzielne popołudnia spędzają na dworcu autobusowym ;-). Tam w przeciwieństwie do starówki było tłoczno i gwarno. Cóż było robić. Wróciliśmy taksówką za 10 BF na .... dworzec- trzeba było w końcu coś zjeść. Na przeciwko dworca przysiedliśmy przy ulicznym grilu i za 40 BF zjedliśmy dwie przeogromne porcje różniastego grillowanego mięsa z yuką (takie włókniste kartofle - ekstra zapychają i super tuczą) i oczywiście sałatki. W 3 osoby nie daliśmy rady tym 2 porcjom. O godzinie 20 wsiedliśmy do autobusu zmierzającego do Santa Elena de Uairen. Bilet kosztował nas 63 BF. Do autobusu jak zwykle wzięliśmy śpiworki , choć w wenezuelskich autobusach nie jest aż tak koszmarnie zimno jak w Meksyku. Siedzenia nie są numerowane, można siadać tam gdzie się chce. Przypadkiem wybrałam nie rozkładający się fotel, za mną siedział gość z toną bagażu, która skutecznie blokowała rozłożenie fotela. Tak więc 11 godzin spędziłam na siedząco. Po drodze mieliśmy tylko jedną kontrolę paszportów, żołnierzowi nie spodobał się paszport Darka. Generalnie nie dziwne, na zdjęciu miał 3 lata a teraz ... 15. Nieco się zmienił. Oczywiście Daro na pamięć też nie znał nr. paszportu, a kto zna ... :-D. Ale w końcu wojak odpuścił i poszedł dalej.

- Miasto Ciudad Boliwar i Orinoko

26.01.2009 Santa Elena

Na dworcu w Santa Elena kolejna kontrola paszportów. Tym razem kazali nam iść do biura w celu sprawdzenia bagaży. Na kontrolę kazali wchodzić pojedynczo. Arka i Darka przeszukali dość dokładnie z obmacywaniem włącznie, ale mnie dali spokój, tylko bagaż podręczny sprawdzili. Dworzec w Santa Elena jest zdecydowanie przyjemniejszy i czystszy niż w Ciudad Bolivar. Sprawdziliśmy powrotne autobusy i taksówką pojechaliśmy do hotelu Backpacker na c. Urdaneta. Byliśmy w hotelu o 7.30 rano a i tak dostaliśmy już pokój. Cena 40 Bs od osoby, ale zawarta była w cenie trekingu na Roraimę. Kupiliśmy sobie śniadanko po 15 Bs. Śniadanko pyszniutkie. Arek uwielbia amerykańską, mocną kawę, w przeciwieństwie do mnie, ja preferuję herbatki z różnej zieleniny ... :-). Takie kawki zawsze są podawane do śniadania .... i na każde życzenie. Po jedzeniu polecieliśmy zwiedzić miasteczko.

Santa Elena jest miastem granicznym pomiędzy Wenezuelą a Brazylią ... czyli niezwykle wesołe miejsce :-). W hoteliku jest internet po 3BF za godzinkę.

27.01.2009 Początek treningu na Roraimę

Wczoraj poznaliśmy się z parą Polaków z Poznania. Oni też idą na Roraimę, niestety z inną grupą. Rankiem spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem Frankiem Tizą za pomocą którego :-) ... wymieniliśmy resztę dolarów po niezwykle dobrym kursie (jak na ówczesne czasy) 4,6 BF za 1$ i w końcu wyruszyliśmy. Koło południa rozpoczęliśmy treking na Roraimę. Razem z nami w grupie jest Argentynka z Cordoby - Carina i dwoje Kanadyjczyków- Laura i Josh.

Po wyruszeniu z Santa Elena jechaliśmy około 40km asfaltem, potem szutrami 22 km do wioski Paratepuy, skąd rozpoczyna się trasa piesza na Roraimę. W wiosce zjedliśmy lunch i okazało się, że namioty musimy nieść sami. Ciekawe ile niespodzianek przed nami :-). Po wyprawie na Kilimanjaro odzwyczailiśmy się od noszenia własnych namiotów.... i czegokolwiek innego też ... :-D.

W grupie, która razem z nami wychodziła są poznani przez nas Polacy- Ola i Tomek oraz Alicja i jej mąż Anglik, Dave. Całą drogę idziemy razem, ale obozujemy w innych miejscach. My mamy nocleg w pierwszym obozie Rio Tek, a oni w następnym, oddalonym o godzinkę marszu, Rio Kukenan, ale jutro spotkamy się w kolejnym obozie. Wieczorem kąpiemy się w rzece, jemy kolację i idziemy do namiotów. Namioty są letnie, nie nadają się za bardzo na chłodne noce okolic Roraimy. Droga dzisiejsza zajęła nam 3,5 godziny, początek był w deszczu. Trasa wiedzie pagórkowatym terenem, gliniastą ścieżką. Trzeba często przekraczać bagniste strumyki, więc nasze sandały sprawdziły się doskonale. Nie obawialiśmy się przemoczenia nóg ani przegrzania w trekach. Sandałki są THE BEST. Jutro rozpoczynamy od przekraczania rzeki Rio Tek "wpław".

Cała ochrona przyrody parku to pić na wodę fotomontaż. Wszędzie wala się pełno puszek i z pewnością nie przynieśli ich tutaj turyści. Nie ma koszy, nie ma WC. Wszędzie wzdłuż rzeki narobione, a wodę do picia też bierze się z rzeki, w której 10 metrów wyżej Indianki robią pranie. Super!!

29.01.2009 - doszliśmy do obozu bazowego pod Roraimą.

Wczorajszy dzień nas wykończył, szłam ostatkiem sił, droga zajęła nam 4 godziny, ale było gorąco i potwornie się nam dłużyło. Obóz jest między dwoma małymi rzeczkami, jedną przekracza się tuż przed obozem, jest to raczej mały strumyk, druga trochę większa jest 100 metrów za obozem i w niej można się kąpać. Popołudnie i wieczór upłynęły nam bardzo miło na pogawędkach o wężach i na piciu rumu, który Tomek doniósł aż tu.

Węże to temat przewodni tego dnia, część grupy minęła leżącego spokojnie na ścieżce węża koralowego, nie wiedząc, jaki jest jadowity. Drugiego wężyka, niejadowitego, przyniósł nam do obozu przewodnik. W tej okolicy jest dużo jadowitych węży i przewodnicy ostrzegali nas przed nimi. Dzisiaj praktycznie nie padało. Za to następny ranek...

- Indiański malec w obozie pierwszym

- Góra Kukenan ... niezwykła

- Roraima - nasz cel

29.01.2009 Roraima

... przywitał nas deszczem. Lało solidnie i nikomu nie chciało się wyjść z namiotu. Nawet śniadanie Frank przyniósł nam do "łóżek”.... milusi. W tym obozie jest jeden mały, dziurawy szałas, który służy jako kuchnia i miejsce do spania dla tragarzy i przewodników. Bardzo powoli idzie nam wstawanie. Ale wreszcie przestało padać. Wszyscy gotowi są już do drogi, a tylko my jeszcze nie złożyliśmy swojego namiotu. Zresztą Backpackersi, czyli nasi nowi znajomi z firmy Backpacer, nie noszą i nie składają swoich namiotów. My niestety musimy robić to sami.... skandal!!!! ;-) Droga na szczyt jest cały czas dość stroma, od "kąpielowej" rzeczki idziemy po stopniach wydłubanych w twardej glinie, teraz śliskiej i rozmokłej od deszczu. Prowadzi przewodnik, Frank, z nożem przygotowanym do zabijania.... ewentualnych węży. Dookoła nas jest gęsta wilgotna dżungla, na szczęście słońce nie świeci i temperatura jest znośna. Pod ścianę idziemy 1 godzinę i 20 minut. Następnie do pierwszego punktu widokowego kolejne 20 minut. Później niestety sporo w dół, żeby znowu po stromych kamieniach podchodzić w górę. Kolejne 30 minut i jesteśmy na drugim punkcie widokowym, niestety nic nie widać. Otacza nas gęsta mgła. Idziemy dalej do góry, Darek zaczyna marudzić, że ma już dość, zwłaszcza, że musimy przejść pod wodospadem. Dobrze, że mamy poncza. Sandały też spisują się nieźle. Nie musimy się martwić jak w tej wilgoci suszyć buty. W końcu po 4 godzinach jesteśmy u góry.

To jest niewiarygodne! Otaczają nas niesamowite formy skalne, mięsożerne roślinki, małe jeziorka z wodą pełne kryształów kwarcu. Z krawędzi Roraimy do obozu mamy jeszcze 30 minut. Ale tutaj droga już się nie dłuży, choć plecaki ciążą coraz bardziej. Nasz obóz to "hotel San Francisco". Takich miejsc jest tu kilka i każdy przewodnik ma swoje ulubione. Niestety nasi znajomi będą w innym "hotelu" i nie zobaczymy się dzisiaj.

Każde miejsce biwakowe to taka pół-jaskinia (koleba) osłonięta od deszczu, zwana hotelem. Największa z nich to "hotel Principal" na około 50 osób. Ale jest to najbrudniejsze miejsce na Roraimie. Inny hotel to "Jakuzi". W naszym jest miejsce na 3 namioty i kuchnię. Jest godzina 14, szybko rozbijamy namioty i ruszamy, żeby zobaczyć jak najwięcej. Jest ciepło i słonecznie, ale co jakiś czas nadciąga mgła i wtedy lekko kropi.

Frank prowadzi nas po różnych ciekawych miejscach, widzimy małe, czarne, endemiczne żabki, występujące tylko tutaj, kilka gatunków mięsożernych roślin, różne ciekawe formacje skalne i strumyki. Największą atrakcją jest jacuzi - basen z lodowatą wodą gdzie można się wykąpać. Po kąpieli idziemy na punkt widokowy do tzw. okna (la Ventana), Tutaj niestety szczęście nas opuszcza i pogoda psuje się zupełnie. Kompletnie nic nie widać i leje mocny deszcz. Zawiedzeni wracamy do namiotu. Frank prowadzi nas krawędzią Roraimy i w pewnym momencie wychodzimy z chmur. Widok na potężne pionowe ściany Roraimy i dżunglę pod nami zwala z nóg. Szkoda, że jest już późno i trochę mało światła do zdjęć. Jesteśmy urzeczeni tym niesamowitym światem. Tylko dinozaurów brakuje... Po drodze do obozu nie możemy oderwać wzroku od kryształów kwarcu leżących dosłownie wszędzie. Niestety nie można ich stąd zabierać. Może i dobrze, bo plecaki ważyłyby dwa razy tyle. Znowu pada deszcz. Wycieczka zajęła nam kilka godzin, straciliśmy poczucie czasu.

Frank twierdzi, że mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo nieraz przez dwa dni ciągle leje i jest mgła. Są grupy, które nawet przez chwilę nie miały takich widoków jak my. Teraz ciągle pada. Ciekawe jak będzie jutro. Nasz delikatny prysznic przed namiotami zmienił się w niezły wodospad. Chcielibyśmy jeszcze coś zobaczyć, ciągle czujemy niedosyt. Sandały znowu zdały egzamin. Nie musieliśmy uważać na błoto i wodę. Szliśmy tak jak było nam wygodnie, nie obawiając się, że wpadniemy w błoto po kostki. Reszta grupy w butach trekingowych i adidasach miała większy problem.

Na górę nie trzeba zabierać repelentów na owady, na szczycie Roraimy nie ma komarów i wrednych czarnych muszek. Za to wczoraj wieczorem w Campamiento Base i poprzednich campach było ich całe mnóstwo. Istny koszmar. Jeden dziabnął mnie w kąciku oka i mam niezłą śliwę. Musze stwierdzić, że nasze repelenty z 30 i 40% DEET - są zdecydowanie bardziej skuteczne od OFF-u.

30.01.2009

Jesteśmy już w obozie Rio Tek. Ale po kolei. W nocy na Roraimie strasznie padało. Z naszego hotelu nie dało się wyjść, bo z góry spadał wodospad i spływał jedyną drogą dojścia do obozu. Rano pogoda też nie była cudowna, więc z wczesnego wyjścia na punkt widokowy były nici. W nocy w naszym namiocie bez tropiku było zimno i wiało. Zmarzłam okropnie. Rano nieśpiesznie zjedliśmy owsiankę i ruszyliśmy z plecakami do Doliny Kryształowej, by stamtąd iść na punkt widokowy na krawędzi Roraimy i potem w dół do obozu.

Dolinka z kryształami jest niesamowita. Frank mówi, że jeszcze kilkanaście lat temu tych kryształów leżało tu pełno, ale każdy turysta wynosił je reklamówkami. Teraz jest to zabronione i żołnierze na punkcie kontrolnym sprawdzają dokładnie turystów.

Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć na skraju Roraimy, skąd dzisiaj roztaczał się cudowny widok na okolicę i musieliśmy zacząć schodzić, ponieważ czekała nas bardzo długa droga w dół - z 2800 na 1100 metrów npm do Campamiento Rio Tek. Droga w dół obfitowała we wrażenia. Najpierw ja pod wodospadem wywinęłam orła, rozwaliłam rękę, nogę i cała się zamoczyłam, potem Darek zrzucił ogromny głaz, który na szczęście w porę spadł ze ścieżki i nie zrobił nikomu krzywdy. Poza tym nadal szliśmy w sandałkach, więc trzeba było bardzo uważać na śliskich kamieniach. Nie chciało nam się już moczyć treków, które po prostu przewiozły się na naszych plecach w górę i w dół. Po około 3-ch godzinach byliśmy w Campamiento Base, gdzie Frank zrobił nam jedzonko. Idąc na górę w tym obozie zostawiliśmy część rzeczy niepotrzebnych u góry. Niestety z naszego worka zginęła linka, która służyła Arkowi za pasek na aparat i w ogóle była przydatna w różnych sytuacjach. Cóż, jak widać zostawianie depozytu zawsze wiąże się z ryzykiem. Po jedzeniu ruszyliśmy dalej. Droga upłynęła dość spokojnie. Wiał wiatr, więc nie czuło się tak bardzo upału (niestety teraz czujemy skutki słońca). Nie gryzły też muszki i komary - aż do Rio Kukenan. Tam przy przejściu przez rzekę napadło nas takie stado, że nie mogliśmy się opędzić. Kolejna rzeka i już jesteśmy w obozie (niecałe 3 godziny od Campamiento Base). Tu znowu dopadają nas muchy. Szybko rozłożyliśmy namiot, Darek poszedł kąpać się do rzeki, a my ukryci w namiocie, czekamy aż muchy pójdą spać. Wrócił niesamowicie pogryziony. Ściemniło się, może muchy mają słaby wzrok i nas nie zauważą? Idziemy się kąpać, ja z repelentem. Woda nie jest wcale taka lodowata i muszki gryzą jakby mniej.

- Endemiczna ropuszka roraimowa

- Na Roraimie i ściany tejże Roraimy .... i my :-)

31.01.2009

Skończyła się przygoda z Roraimą. Wracamy do Ciudad Boliwar. Wstaliśmy o 6.30 rano. Na śniadanie Frank zrobił pyszne chlebowe bułeczki i jajówę z serem. Pakujemy się i szybko ruszamy w drogę. Roraima żegna nas bezchmurną pogodą. Przepiękne widoki, ale słońce, brak wiatru i ciężkie plecaki szybko dają się nam we znaki. Jest koszmarny upał. Drogę do wioski Paraitepuy pokonujemy w 3 godziny. Raz w górę, raz w dół, ale wydaje mi się, że częściej pod górę. Aż trudno uwierzyć, że Rio Tek i wioska Paraitepuy leżą na tej samej wysokości. Po drodze znowu pokonujemy strumyki i bagienka. Ciekawe czy w porze deszczowej też się tu chodzi, te małe bagienka muszą wtedy nieźle rosnąć. W wiosce jest strażnik parkowy, który bardzo dokładnie sprawdza bagaże każdego turysty wracającego z Roraimy. Przewrócił nam do góry nogami całe plecaki w poszukiwaniu kryształów. Nie zajrzał tylko do wnętrza aparatu foto... ;-). W chatce czekało na nas powitanie - zimne piwo, cola, banany i melon - pycha! Pożarliśmy wszystko i wsiedliśmy do jeepa. Około 1,5 godziny trwała droga do Santa Elena. Niestety nasza opcja wycieczki nie obejmowała postoju nad potokiem jaspisowym. Czytałam, że Mystic Tours to oferuje. Nie dopytałam o to w Eco Adventure - trudno. W hotelu Backpacker bierzemy prysznic, przepak, spacer po mieście, jedzonko, pralnia (jedzenie 18 BF duża porcja, lub szaszłyk z grila na ulicy 1 szt. 6 BF, sok 5 BF, piwo, cola 3 BF, pralnia - 10 sztuk ubrań, 20 BF, ale pranie jest na wagę). Po 2 godzinach odebraliśmy czyściutkie pachnące ubranka. Wieczorem taksówką za 8 BF, jedziemy na dworzec autobusowy w Santa Elena, który jest kilka kilometrów za miastem. Na dworcu od razu dopadają nas bileterzy, którzy natychmiast chcą nas wepchnąć do stojącego już autobusu. Nie dajemy się, bo zbyt wcześnie bylibyśmy w Ciudad Bolivar. Wolimy spędzić godzinę dłużej w Santa Elena. Obchodzę wszystkie kasy biletowe. Linii autobusowych jest kilka, różnią się cenami, ale nie standardem. W jednej kasie oferują nam bilet za 39 BF do Puerto Ordaz, skąd już tylko godzina do C.B. (często i tanio jeżdżą autobusy) inna linia oferuje bilet za 70 BF do C.B. Natomiat my w liniach Express Los Llanos mówimy, że mamy rezerwację na godzinę 19. Pani poprawia mnie, że tak oczywiście Sergio robił rezerwację, ale na 19,30 i w związku z tym daje nam zniżkę. Bilet ze zniżką do C.B. kosztuje 50 BF. Co prawda nie znamy żadnego Sergia, rezerwację robił nam, Frank i mówił że bilet kosztuje 70 BF. Ale co tam, potwierdzam skwapliwie, że jedziemy o 19.30. Już po krótkiej chwili pakujemy się do autobusu. Autobusy podjeżdżają wcześniej, więc zawsze na dworcu trzeba być około 1 godzinę wcześniej. W autobusie kolejna niespodzianka - mamy miejsca panoramiczne. Wreszcie mogę wyciągnąć porządnie nogi i nikt nie będzie rozkładał na mnie siedzenia. Na widoki w nocy nie ma co liczyć, ale przynajmniej porządnie się wyśpimy. Niestety po raz pierwszy w Wenezueli, kierowca włączył ryczący telewizor, na dodatek dwa razy puszczał ten sam film. Wkładam stopery w uszy i śpię jak dziecko. Po drodze budzi nas tylko jedna kontrola paszportów.

01.02.2009 Ciudad Bolivar

Na dworcu w Ciudad Boliwar wita nas Rubio z Eco Adventure. Zostawiamy u niego bagaże i idziemy na śniadanko - arepa po 3 BF, w pobliskiej panaderii (piekarnia/cukiernia) pizza, kawa, ciacho też niedrogo.

Odbieramy bagaże i kierowca z Posady Rosario zawozi nas do pensjonatu, żebyśmy mogli odpocząć przed następną nocą w autobusie. Posada Rosario znajduje się w centrum historycznym przy ulicy Carabobo. Zwiedzamy starówkę, niestety znowu jesteśmy tu w niedzielę i miasto wygląda na wymarłe. Jest straszny upał, ale dzielnie maszerujemy po brudnych uliczkach z kolorowymi domkami. Podziwiamy domy z wbudowanymi w ściany ogromnymi głazami zwanymi "laja". Po prostu przy budowie nie dało się ich usunąć, więc mieszkańcy potraktowali je jako solidne fundamenty lub część ścian. Przy Paseo Orinoco jemy obiad za 15 BF - naprawdę solidna porcja - mięso, surówka, ryż, makaron i juka. Arek dostaje zdecydowanie większą porcję mięsa niż ja. Ja dla odmiany dostaję więcej makaronu i juki. Teraz już wiem, dlaczego tutejsze kobiety mają takie okrągłe kształty:-). Tylko nie wiem czemu chodzą w ubraniach o 3 rozmiary za małych…

Wracamy do pokoju, w którym na szczęście jest klima. Bierzemy prysznic i odpoczywamy przed daleką drogą do Barinas.

03.02.2009 Los Llanos

Wczoraj rano przyjechaliśmy do Barinas około 1,5 godz. spóźnieni (14 godzin jazdy). Na dworcu miał czekać na nas Gustawo, który miał nas zawieźć na farmę. Pokręciliśmy się trochę w okolicy dworca, ale nadal nikogo nie było, więc zadzwoniłam do firmy dowiedzieć się, czemu nikt po nas nie przyjechał. Po godzinie przyjechał wreszcie po nas jeep. Okazało się, że kierowca odbierał wcześniej z Meridy parę niemieckich turystów. Kierowca mówił tylko po hiszpańsku, ale w obozie czekał na nas angielskojęzyczny przewodnik. Ruszyliśmy w drogę. Przed nami były około 4 godziny jazdy. Po drodze zatrzymaliśmy się na owocowe zakupy (1 melon - 1 boliwar), a także na obiad w przydrożnej knajpie. Wołowina jak zwykle była gumiasta (to nie to, co w Argentynie). Kupiliśmy też zapas piwa i coli, bo na miejscu nie można nic kupić. Wreszcie udało się zakupić piwo Solera - jedyne przypominające smakiem piwo. W knajpach do posiłków można kupić tylko piwo light, takie w niebieskiej butelce, jak denaturat.

Rancho okazało się obozem na tzw. "niskich" Llanosach, a zamiast pokoi z klimą czekały na nas hamaki bez moskitier w barakach krytych blachą. Byliśmy źli jak cholera. Nie wiem czemu, wyobrażałam sobie pokój z łóżkiem i moskitierą. W sumie nie możemy mieć pretensji, bo nie dopytaliśmy o szczegóły. Miejscowi zapewnili nas, że tu nie ma komarów. Prawie okazało się to prawdą, ale ilość reszty robactwa lecąca do latarek równie skutecznie jak komary, utrudniała wieczorem życie. O czytaniu, czy pisaniu można było zapomnieć. Popołudnie mieliśmy wolne, więc pokręciliśmy się trochę po okolicy. Pozbieraliśmy muszle z ogromnych ślimaków - coś jak nasze winniczki, ale po sterydach - tak z 20 razy większe.

W obozie dołączono nas do grupy 4-ch Niemców, którzy byli tu już od wczoraj. Na kolację zjedliśmy złowione przez nich piranie. Z innych ciekawych stworzeń widzieliśmy wieczorem ogromne ropuchy. W nocy z jedną taka stanęłam „twarzą w twarz” w WC.

Dzisiaj o 7,30 po śniadaniu ruszyliśmy na pierwsze safari. 4-ch Niemców na dachu (dach nie był otwierany jak na afrykańskim safari), po prostu do bagażnika dachowego były przywiązane dwie deski. My i dwoje Niemców, z którymi przyjechaliśmy wczoraj, ulokowaliśmy się w środku auta. Prócz nas był jeszcze przewodnik Manuel, kierowca Diyo i klucznik Orlando, zwany Eddy Murpchy z racji niezwykłego podobieństwa. Na dzisiejszy ranek przewidziane było "polowanie" na anakondy.

Przez pierwszych kilka godzin widzieliśmy przeróżne gatunki ptactwa, jelenie, kapibary, dzikie świnie, kajmany i ani śladu anakondy. Przewodnicy starali się jak mogli, chodzili w bagnach po... tyłek. żeby tylko nas zadowolić. Wreszcie jest!! Orlando znalazł jedną. Wyciągnęli ją w trójkę z bagna i zaczęła się seria zdjęć. W momencie, gdy młoda Niemka zakładała ją sobie na szyję, anakonda się na nią załatwiła żółtą, śmierdzącą mazią. W końcu daliśmy spokój wężowi i z bananami na twarzach wróciliśmy do auta. Safari można było zaliczyć do udanych, choć w porównaniu do afrykańskich wypada dość blado. Ptaki i inne zwierzęta tutaj są bardziej płochliwe niż w Afryce i nie da się podejść tak blisko. Przydatny byłby aparat z dużym zoomem optycznym, którego nie mieliśmy. O 13 był obiad i krótka sjesta. A o 15,30 ruszamy znowu, tym razem na łódki.

04.02.2009

Leżę w hamaku i wsłuchuję się w odgłosy budzących się równin wenezuelskich. Tuż przed świtem, około 5 rano, zawsze zaczyna swój koncert kogut. Drze się tak przez godzinę, nie potrzeba żadnego budzika. Tuż po nim koncert zaczyna całe ptactwo z papugami na czele. Ptaków są olbrzymie ilości.

Przyjemnie jest tak kołysać się w hamaku zanim jeszcze słońce swoim żarem nie zaleje Los Llanos. Za chwilę temperatura stanie się nieznośna.

Wczoraj po południu nad rzeką czekała na nas łódź. W wieczornym słońcu obserwowaliśmy ptactwo zasiedlające brzegi rzeki, a raczej kanału, widzieliśmy też hoacyny- najstarsze z ptaków.

Hoacyn - ptak wielkości bażanta, zamieszkuje bagna dorzecza Amazonki i Orinoco. Bardzo hałaśliwy o chrapliwym głosie, niezbyt dobrze lata. Pisklęta mają pazury na skrzydłach podobnie jak kopalny archeopteryx. Służą im do wspinania się po drzewach i z wiekiem zanikają. Hoacyn posiada wyjątkowy w świecie ptaków układ trawienny. Pokarm jest rozkładany w żołądku dzięki fermentacji bakteryjnej, jak u przeżuwaczy. Z tego powodu rozsiewa wokół siebie zapach podobny do gnojowicy. Ma długi ogon i pióropusz na głowie.

Piaszczyste brzegi kanału zasiedlają żółwie i kajmany - te niestety szybko przed nami uciekały i trudno było je sfotografować. W brunatnych wodach żyją też słodkowodne delfiny różowe, które w wyniku ewolucji prawie straciły wzrok, ale za to rozwinęły inne, bardziej przydatne w mętnych wodach zmysły (echolokacja). Widzieliśmy je pływające blisko łódki, ale wynurzały się z wody tylko na moment i nigdy nie było wiadomo, w którym miejscu.

W drodze powrotnej, już po ciemku Orlando złapał nam małego kajmana, który przestraszony wydawał skrzekliwe dźwięki i bronił się jak mógł. Musieliśmy uważać na palce.

W trakcie kolacji kolejna atrakcja - do obozu przyszedł mrówkojad. Były to nie pierwsze jego odwiedziny tutaj, więc jako stary znajomy dostał piwo.

W bardzo krótkim czasie cienkim, długim językiem opróżnił całą butelkę. Mrówkojady mają długie ostre pazury i trzeba uważać, bo wkurzony może nimi nieźle podrapać.

Dziś rano idziemy łapać piranie, a wieczorem będziemy próbować swoich sił na koniach.

Jest 14 - jesteśmy po porannych połowach piranii. Wciągające zajęcie. Manuel śmiał się z nas, że to, co robimy to nie łowienie a karmienie piranii. Złowiliśmy z 3 marne sztuki a zużyliśmy na to 0,5 kg wołowiny. Dobrze, że zawsze można liczyć na Orlando. Zniknął na pół godziny i wrócił z naręczem ryb. Tak więc na obiad będzie co jeść:-).

Teraz siedzimy w hamakach i próbujemy przetrwać najgorętszą porę dnia. Czuję się jak frytka w oleju. Chyba jednak wolę góry.

Nuda. Czytam słownik polsko-hiszpański, bo nie mam już nic innego. Byle do jutra. Jutro Merida.

Darek już chce wracać do domu, ja i Arek wprost przeciwnie. W Wenezueli jest jeszcze tyle ciekawych miejsc.

- Orlando - człowiek orkiestra - Leonardo Da Vinci Llanosów ... :-)

- Ja czyli Arek za samym El Presidente Hugo Chawezem

- Galop po bezkresnych Llanosach ... to jest to co tygrysy ... :-/

- Hiacynt wodny

- Uciekające kapibary

- Nasza Ania-konda :-)

- Powaliłem gada ... :-D

- Nasz mrówkojad pijaczyna

 

05.02.2009 Los Llanos – San Rafael

Opuszczamy Los Llanos z bolącymi tyłkami po wczorajszej konnej wycieczce. Siodła były strasznie niewygodne, a noc koszmarnie gorąca. Od 4-5 nad ranem koguty jak zwykle urządziły koncert. Miałam ochotę je udusić. Gdyby nie one, tak przyjemnie wschłuchiwałoby się w odgłosy ptactwa Los Llanos.

Po śniadaniu ruszamy do Meridy. Kilka godzin w upale, bez klimatyzacji, bokiem do kierunku jazdy po górskich serpentynach. Nie można nazwać tego przyjemnością. Upalne równiny przechodzą w pagórki, a te w bardzo strome zbocza Andów. Jedziemy krętą drogą podziwiając plantacje kawy i bananów na niewiarygodnie stromych stokach. Droga wije się nad ogromnymi przepaściami. Głęboko wcięte doliny przyprawiają o zawrót głowy. Próbuję zatrzymać w żołądku to, co zjadłam na obiad.

Manuel proponuje nam nocleg w posadzie w uroczej wiosce andyjskiej, San Rafael. Posada do najtańszych nie należy, ale jest bardzo ładna. Mamy jeszcze kilka godzin do wieczora, więc zwiedzamy to małe "pueblo andino" z kolorowymi domkami krytymi moja ulubioną dachówką "mnich-mniszka". W San Rafael Juan Felix Sanchez zbudował drugą ze swoich niezwykłych kamiennych kapliczek. Większość sklepików jest już zamknięta. Spacerujemy po pustych, uroczych uliczkach zajadając truskawki z bitą śmietaną. W pewnym momencie Darek mówi: - ciekawe, jakiego robala mam w bucie? I wytrzepuje z adidasa żywego, ogromnego karalucha, którego przywiózł tu z Los Llanos. Myślał, że to kamień, ale kamienie z reguły nie ruszają się same w butach. Wracamy do posady, jest zimno, tylko 10 stopni. Niezły szok po 40 stopniowym upale sprzed kilku godzin…

06.02.2009 Andy – Mucuchies, Merida

Rano z San Rafael jedziemy lokalnym autobusem do Mucuchies. Wreszcie możemy wypić świeży sok z pomarańczy. Jemy śniadanie złożone z pysznej arepy, świeżo wyciskanego soku i całego ananasa. O tej porze jest jeszcze pustawo. Turyści z Meridy zjadą się najwcześniej za godzinę. Rozkoszujemy się słońcem i widokami dookoła. Na głównym placu stoi pomnik indiańskiego chłopca, Tinjaca i jego psa, Nevado. W 1813 roku gospodarz goszczący Bolivara oddał mu chłopca i jego psa w dowód lojalności. Obaj dzielnie służyli El Libertadorowi dopóki nie zginęli w walce. Ale czas jechać dalej - do Meridy. W autobusie ciasnota, ale udało nam się jakoś wepchnąć z wielkimi plecakami. Stary rozpadający się autobus pokonuje bardzo ostre zakręty andyjskiej drogi. Zastanawiam się, jakim cudem nie wysiadają mu hamulce.

Widoki za oknem zmieniają się od bezdrzewnego paramo, przez iglaste zarośla i gęste opuncje. Na zboczach rozciągają się pola uprawne, ale nie są to poziome tarasy, jak na przykład w Peru, tylko poletka o nachyleniu przekraczającym czasami 45 stopni. Takie pole można uprawiać chyba tylko ręcznie. W Meridzie bierzemy taxi do Parque las Heroinas. Odwiedzamy kilka okolicznych posad i wybieramy najtańszą ofertę - 110 BF za 3 osobowy pokój. Zostawiamy bagaże i idziemy coś zjeść. W zasadzie reszta dnia upływa nam na jedzeniu i szukaniu moskitier na hamaki. Jesteśmy odsyłani od sklepu do sklepu, niestety nie udaje się nam ich kupić. Przysiadamy, więc znużeni w lodziarni Coromoto, wpisanej do księgi rekordów Guinessa z powodu największego wyboru lodów na świecie - 800 smaków. Niestety lody nas rozczarowują. Darek pierwszy raz w życiu nie dojadł swojej porcji. Zdecydowanie przereklamowana lodziarnia. Nie zachwycają ani smaki ani sposób podania lodów - w plastikowych kubkach.

Następny punkt programu to zakup biletów na jutro do Caracas - 70BF - ale miejsca panoramiczne. Taksówka na dworzec 12 BF. Zaczyna padać deszcz i robi się zimno, więc wracamy do hotelu.

07.02.2009 Jaji

Całą noc padało, pomimo to, rano jedziemy do odległej o 40 km od Meridy górskiej wioski Jaji. Zupełnie nic nie widać. Mgła deszcz. A w rozpadającym się busiku działa chyba tylko klakson - wycieraczki nie. Nie wiem jak kierowca widzi drogę. Mamy ochotę wysiąść na najbliższym przystanku. Jeszcze nam życie miłe...

Ale jest zimno i mokro, więc tkwimy dalej bez ruchu w busiku, modląc się żeby dojechać cało do Jaji. Miejscami droga zwęża się tak bardzo, że przejechać może tylko jedno auto, w dwóch miejscach jest oberwana i trwają "prace naprawcze". Po około 1.5 godz. dojeżdżamy do wioski. Mgła nie pozwala zorientować się nawet w najbliższej okolicy. Na szczęście w ciągu kilkunastu minut chmury rzedną i powoli wyłania się piękny plac Bolivara z biało-niebieskim kościółkiem i odnowionymi domkami dookoła - czerwona dachówka, drewniane kraty w oknach, uliczki z "kocich łbów" - już nie żałujemy, że tu przyjechaliśmy. Spacerujemy, robimy zdjęcia. Większość knajpek jest pozamykana. To już prawie południe a nam udaje się kupić tylko małe pierożki z mięsem. Wracamy do Meridy jeszcze bardziej zdezelowanym busem. Ten nie ma nawet drzwi i wieje niemożliwie. Dobrze, że mamy ze sobą ortalionowe kurtki. Za to widoki teraz są niesamowite. Przepiękne zielone strome zbocza i droga jakby przyklejona do nich. Sądząc po rozwalonych miejscami barierkach i kamiennych słupkach, wypadki nie należą tu do rzadkości. Busik dowozi nas do terminala autobusów, a stamtąd jedziemy sprawnie kursującą komunikacją miejską do centrum. (na autobusie musi pisać "centro"). Płaci się przy wysiadaniu około 0,80 BF, a do Jaji bilet kosztował nas 3,5 BF - czyli też grosze. Żałuję, że wczoraj płaciliśmy tyle kasy za taksówkę. Do hotelu wracamy po 15 i nie każą nam płacić za kolejną dobę. To jedno z nielicznych miejsc noclegowych, gdzie doba hotelowa liczy się od godziny przybycia, czyli np. od 16 do 16 dnia następnego (hotel Sancho Pansa).

Z plecakami udajemy się na Terminal de Pasajeros (dworzec autobusowy), zostawiamy plecaki w kasie, gdzie kupowaliśmy bilety - Expresos los Llanos. Przechowują je bez problemów za darmo. Zostało nam jeszcze znaleźć internet z drukarką, żeby wydrukować karty pokładowe na jutrzejszy lot. Na Terminalu jest internet ale nie mają drukarek. Ale kilka minut pieszo w lewo od Terminala - tuż za stacją benzynową jest Centro de Comunicacion, gdzie bez problemu można wydrukować, co się potrzebuje.

W Meridzie w licznych agencjach turystycznych ceny wycieczek na Los Llanos były niższe niż w Eco Adventure w Ciudad Bolivar. My płaciliśmy 900 BF a tutaj taka sama wycieczka kosztowała 700 BF. Na Lllanosach obsługiwała nas firma Gravity-tours (www.gravity-tours.com) podnajmowana przez Eco Adventure.

Jest wieczór, wyjeżdżamy z Meridy. Z autobusu muszę jeszcze wrócić po bilecik opłaty wyjazdowej - 2 BF/osobę. Nie wiem jakim cudem, w drodze do Santa Elena nie robiliśmy tej opłaty.

- Adyjskie wioseczi i miasteczka

08.02.2009 Caracas

Siedzimy na dworcu autobusowym w Caracas i się nudzimy. Darek ładuje komórkę w gniazdku koło przechowalni bagażu. Mamy jeszcze kilka godzin do odlotu, ale lepiej siedzieć tu niż na zimnym i drogim lotnisku. W momencie, gdy wysiedliśmy z autobusu opadła nas chmara taksówkarzy proponując "tani" przejazd na lotnisko za 100 BF i strasząc, że zaraz będzie drożej, bo będzie kolejka. Pani w informacji odradziła nam kategorycznie jazdę mikrobusem, ale powiedziała, że taksówki łapane na drodze są tańsze. Na razie najniższa cena na dworcu to 70 BF. I oczywiście nie ma żadnych kolejek. Na lotnisko może wjechać tylko taxi z lotniskową licencją, więc nie każda łapana na drodze taksówka może nas tam zawieźć.

W końcu za taksówkę zapłaciliśmy 60 BF. Podróż na lotnisko trwała tylko 30 minut - w niedzielę po południu nie ma żadnych korków. Na lotnisku trzeba zapłacić jeszcze podatek wylotowy 115 BF. Szczegółowej kontroli nie było, standard jak wszędzie. W strefie wolnocłowej straszna drożyzna.

Nasze pierwsze spotkanie z Wenezuelą dobiegło końca, ale Wenezuela to temat otwarty. Na pewno tu wrócimy.

Do zwiedzenia zostało nam całe wybrzeże i góry. Przykre, że ten niesamowicie różnorodny geograficznie i piękny kraj jest tak brudny. Wszędzie wzdłuż dróg walają się tony śmieci. Nikt niczego nie wyrzuca do kosza tylko pod nogi. I dotyczy to także parków narodowych.

Koszty dla jednej osoby

Bilet powrotny Berlin - Paryż – Caracas - 2600 zł

Bilet autobusowy Caracas - Ciudad Bolivar - 63 BF

Ciudad Bolivar - Santa Elena - 60 BF

Santa Elena - Ciudad Bolivar - 50 BF

Ciudad Bolivar - Barinas - 95 BF

Merida - Caracas - 70 BF

Taksówki około 10-15 BF za kurs w Meridzie, C.B. i Santa Elena

Nocleg w Meridzie - 110 BF - za pokój

Nocleg w San Rafael - 160 BF - za pokój

Podatek wylotowy z Caracas 115 BF

Wstęp do Canaimy 35 BF

Podatek wylotowy do Canaimy (awionetka) 10 BF

Jedzenie - obiad średnio 20 BF

Piwo (lepsze jest Solera) - ok 3 BF

Mineralka 1,5l - 3-6 BF

Autobusy miejskie mniej niż 1 BF

Colectivos (busy lokalne) do wiosek w Andach 1-3 BF

Wycieczka Canaima - Salto Angel 1300 BF

Wycieczka na Los Llanos (z transportem z Barinas i odwozem do Meridy) - 900 BF (widzieliśmy po 700)

Tekking na Roraimę 1300 - 1500 BF lub mniej gdy bierze się tylko przewodnika.

Taxi z lotniska w Caracas na dworzec autobusowy - 100 BF

Taxi z dworca w Caracas na lotnisko - 60 BF (myślę, że obie ceny mogą być niższe)

Soki naturalne wyciskane na miejscu 3 BF

Internet 1 BF/h w miastach, w Santa Elena 3 BF/h, a na lotnisku 4 BF/30 min.

Na Los Llanos warto zabrać coś słodkiego do przekąszenia między posiłkami

Renata