PODRÓŻE

Renaty i Arka

Wyprawa na Cho Oyu - 2009

Galeria

WYPRAWA NA CHO OYO – SZÓSTY 8-TYSIĘCZNIK ZIEMI
23.08.2009 - Katmandu

W Nepalu wita mnie informacja, że turyści z Polski muszą zgłosić się do punktu medycznego (zagrożenie świńska grypą :-) ). Celnik w czarnej masce na twarzy przykłada mi do czoła "pistolet" mierzący temperaturę. Jestem zdrowa, mogę wykupić wizę (jednorazowa do 15 dni kosztuje 25$) i zejść na nepalską ziemię. Zgodnie z planem z lotniska odbiera nas Jangbu z firmy IMG. Jedziemy do hotelu Tibet znajdującego się w pobliżu historycznego centrum Katmandu - Thamelu. Jak na azjatyckie standardy hotel jest bardzo przyzwoity - czysta łazienka, TV, klima. Internet niestety jest płatny. W hotelu poznajemy naszego przewodnika, Grega (USA ) i pozostałych uczestników wyprawy. Stanowimy niezłą ekipę – Singapurczyk, Niemiec, Greczynka ( która dojedzie do nas dopiero za kilka dni), Amerykanin, Niemiec od 30 lat też mieszkający w USA i 2 Polaków.

2 godziny restu, kąpiel i idziemy wspólnie na krótką wycieczkę po Thamelu. Greg pokazuje nam lokalizację różnych sklepów i knajp. Jemy obiad i potem już na własną rękę zwiedzamy Thamel. Jestem w szoku - można tu kupić dosłownie wszystko. Gdybym wiedziała, nie wiozłabym bardzo wielu rzeczy z Polski - mydła, płyny, tabletki odkażające, jedzenie, sprzęt sportowy wszelkiej maści, oryginalny lub lepsze i gorsze podróbki.
Na ulicach panuje ogromny tłok. Trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać rozjechanym przez pędzący motor czy riksze. W Katmandu pozostajemy około 4 dni - to czas oczekiwania na chińska wizę (198 $ + jedno zdjęcie). Pora deszczowa jeszcze się niestety nie skończyła. Jutro muszę zabrać ze sobą ponczo.
Strefa czasowa w Nepalu jest cokolwiek dziwna. Czas jest przesunięty w stosunku do naszego o 4.45 minut. Myślałam, że mi zegarek śpieszy, ale okazało się, że to taka lokalna specyfika czasowa.

24-25.08.2009
Kolejne 2 dni minęły na zwiedzaniu Katmandu i okolic. Gorąco daje się nam we znaki, choć z drugiej strony świadomość, że ponad miesiąc spędzę w totalnej zimnicy pozwala mi lepiej tolerować ten upał.

Bhaktapur 750 rupii - 10$
Pashupati (palenie zwłok) - 500 rupii
Taksówka cały dzień do Bhaktapur i Pashupati - 1500 rupii (bez względu na ilość pasażerów - max 4 osoby)
Świątynia Małp - 300 rupii
Durbar Square w Katmandu - 300 rupii
Obiad w knajpie dla turystów - 300-500 rupii

Ostatni prysznic z ciepłą wodą i normalna łazienka - następna będzie za miesiąc. Rano wyruszamy w kierunku granicy nepalsko - chińskiej.

26.08.2009 - 5 dzień poza Polską - 2300 m npm

Od dobrych paru godzin jesteśmy w Zangmu - za granicą po stronie Tybetańskiej (przejście graniczne Kodari- Zangmu). Miasto położone jest na stromym zboczu górskim. Z daleka wygląda ślicznie, ale z bliska czar pryska. Brud, smród i wszędzie woda z wyjątkiem kranu w hotelu :-( . Bank nie działa - chyba jest zbyt późno, ale kasę można wymienić na ulicy. Kurs 6,6-6,7 yuanów za 1$. Internet 10 yuanów za 1 godzinę. Przejście graniczne to zupełny absurd. Podobnie jak 2 lata temu, gdy jechaliśmy na Mustagh Atę. Kilka razy kontrola paszportów i bagażu podręcznego. Przez granicę nie przejeżdżają auta, więc cały towar musi być przeniesiony przez tzw. Most Przyjaźni. Daje to zatrudnienie niezłej ilości ludzi. W Zangmu są "supermarkety", można więc dokupić brakujące rzeczy - sportowe też.

27.08.2009 - Nylam -

Z Zangmu jedziemy 1.5 godziny do Nylam, gdzie nocujemy. Droga prawie w całości jest asfaltowa. Jeszcze niedawno ten odcinek był pokonywany w kilkanaście godzin. Syf podobny, ale w hotelu "Nyalam Hotel" jest woda, zimna oczywiście. Na powitanie dostaliśmy do pokoju termos z gorącą wodą, więc udało mi się nawet umyć głowę. Do południa odespaliśmy wczesną pobudkę, a po obiedzie poszłam na najbliższą górkę w celach aklimatyzacyjnych. 2.5 godziny marszu i nie zobaczyłam wierzchołka. Okropnie wiało, a mgła uniemożliwiała zorientowanie się jak daleko jeszcze do szczytu. W sumie cała wycieczka zajęła mi 4 godziny.

28.08.2009 - 2 dzień w Nylam

Po śniadaniu poszliśmy całą grupą na ten sam szczyt na którym byłam wczoraj. Dzisiaj wiało mniej, ale za to buty przemokły mi zupełnie. Ciepłej wody w termosach dzisiaj nie zobaczyliśmy. Pogoda też jes gorsza niż wczoraj, cały czas wiszą chmury i kropi deszcz. Temperatura na zewnątrz 3-4 stopnie, a w pokoju 7 stopni.
Wieczorem stał się cud. Zadziałał internet. Telefon dzisiaj też działa, a wczoraj nie działał.
W miejscowym sklepie można kupić rzeczy na drogę. Soki, chusteczki do mycia, papier toaletowy, ciastka, orzechy. Ale wszystko drogo.

Net - 10 yuanów/1godz. (5 złotych)
Papier toaletowy - 5 yuanów.
Mała paczka chusteczek do mycia 8 yuanów.
Mały sok 5 yuanów

29.08.2009 Tingri -

Po 3 godzinach jady wyśmienita drogą (tylko mały kawałek jest bez asfaltu) dotarliśmy do Tingri. Całą drogę pogoda była do kitu, więc nie zobaczyłam Shisha Pangmy i słynnego Kajlashu. Hotel - jak to w Tybecie - beznadziejny. Kibel to obesrana dziura ... :-/ ... na dodatek dwie obok siebie bez przegródek. Ale przynajmniej słońce świeci i jest naprawdę ciepło. Umyłam głowę w lodowatej wodzie, ale potem wygrzałam ją na słonku. Na przeciw hotelu jest dość dobrze zaopatrzony sklep. Bez sensu było kupowanie jedzenia i picia na całą drogę w Katmandu.
Chciałam po obiedzie wyjść na spacer, ale nikt nie zamierzał się ruszyć. Może to przez ten wyśmienity i obfity obiad? Dzisiaj nocuję z Greczynką Anastazją – wczoraj do nas dołączyła.
Net w Tingri niestety nie działa - telefony na razie tak.

30.08.2009 Tingri

Suchy kaszel mnie zamęcza. Jest coraz gorzej. Jak zaczynam kaszleć, to przez prawie godzinę nie mogę przestać. Do południa byliśmy aklimatyzacyjnie na pobliskiej górce - wysokość 4850 - czyli ciut wyżej niż Mont Blanc. Od podnóża góry na szczyt wolnym spacerkiem godzina. Cała wycieczka trwała 4 godziny. Potem był obiad, a po obiedzie, jako że to niedziela - uruchomili prysznic. Co za radość! Co prawda ta radość kosztowała 20 yuanów- 10 zł. - ale warto było.

31.08.2009 tzw. Chińska Baza ( ChBC )

Po około godzinie jazdy jeepem całkiem dobrą szutrową drogą docieramy do Chińskiej Bazy. Mamy tu zostać 3 dni. Jak zwykle cały czas wiszą nad nami chmury. W bazie czekają już na nas rozłożone namioty - każdy ma swoje M-1. Greg zabrania chodzenia gdziekolwiek z powodu bliskości bazy wojskowej. Nie wyobrażam sobie siedzenia 3 dni w namiocie. W necie czytałam, że ludzie chodzą tu jednak aklimatyzacyjnie na jakieś górki. Przed obiadem zrobiliśmy spacer w kierunku IBC (baza pośrednia). Po obiedzie padał grad. Siedzimy w namiotach. Telefony nie działają. Na kolację dostaliśmy gorące, białe ręczniki do umycia się przed jedzeniem (nieźle!). Jedzenie też super, lepsze niż w wielu knajpach. Nie śniło mi się nawet, że na wyprawie mogę jeść tak dobrze na wysokości 4800. Po powrocie będę musiała się odchudzać :-D. Temperatura w namiocie wieczorem to 2 stopnie powyżej zera.

01.09.2009 - ChBC

Noc była koszmarna. Non stop kaszlałam. W końcu o 3 nad ranem zdecydowałam się wziąć antybiotyk. Mam nadzieję, że szybko mi się poprawi
Zrobiliśmy dzisiaj dość długi spacer. Ale oczywiście tylko wzdłuż drogi.

02.09.2009 - ChBC

Ta noc była zdecydowanie lepsza. Prawie wcale już nie kaszlę. Do południa było wyjście aklimatyzacyjne cała grupą na górkę nad bazą (5400 m npm). Na tej górce jest zasięg komórek, o czym nikt z nas nie wiedział - tylko towarzyszący nam Szerpa sobie podzwonił. Szkoda - mogłam wysłać SMS-a. Brakuje mi wiadomości z domu. Po obiedzie czas wolny, leżycho, mycie głowy i pakowanie na jutro. Próbowałam kupić dzwonki "prosto z jaka" ale pasterze rzucają tak horrendalnymi kwotami, że chyba im się coś w głowach pomieszało.
Dziś nie padało, ale cały czas pierońsko wieje. Ten wiatr to może zawsze tak tu wieje?

03.09.2009 - IBC

Droga do pośredniego obozu (IBC) zajęła nam niecałe 4 godziny z licznymi postojami. Leżymy w namiotach i się nudzimy. Kibla nie ma - trzeba chodzić na górkę za kamienie. Prawie wszystkich boli głowa. Mnie na razie nie, ale jak tak dalej będę gniła w namiocie to też mnie rozboli.

04.09.2009 - 14 dzień wyjazdu - ABC

Wreszcie po 3 godzinach i 50 minutach dowlekliśmy się do ABC, czyli Bazy Wysuniętej. W nocy padał śnieg, ale pogoda w dzień była ok. Nie zmokliśmy w drodze do bazy. Nasi Szerpowie przywitali nas gorącą herbatą. W ABC moja saturacja w południe to 85% - nawet nieźle. Według GPS wysokość 5690 m npm.
ABC agencji IMG jest około jeden kilometr w poziomie przed bazą reszty ekip. Czyli do Camp I mamy o wiele dalej, ale za to potem do domu będzie bliżej ;-). Jest wieczór, leżę w śpiworze i butelką z gorącą wodą grzeję nogi – super! Nic mnie nie boli, saturacja co prawda do kitu 79% - ale to i tak dobry wynik w stosunku do reszty. Już wiem jakie są minusy (poza oczywistymi plusami), wyjazdów w tak komfortowych warunkach. Wszystko musi odbywać się bardzo powoli. Chyba dostanę świra, gdy będzie dobra pogoda, a ja będę musiała siedzieć w bazie, bo wszyscy muszą się super zaaklimatyzować. Nie chcę tu siedzieć 3 tygodnie! Towarzystwo jest całkiem spoko, ale co niektórzy mają "dziwne" nawyki higieniczne - w szczegóły się nie wdaję, aby nie obrzydzać nikomu wyjazdów w góry :-).
Apetyt ciągle mi dopisuje, przed każdym posiłkiem dostajemy gorące mokre ręczniki do umycia rąk i twarzy, a potem trzy-daniowy, zawsze bardzo zróżnicowany obiad lub inny posiłek. W ogóle nie wiem po co kazali kupować to szturm-żarcie. Oczywiście ponad bazą będą liofile.
Cholera, sypie coraz bardziej. Rano nie wyjdę z namiotu…

05.09.2009 - ABC

Dzisiaj rest. Od wczoraj sypie śnieg na zmianę z deszczem. Nici z prania, kąpania i mycia głowy. Trzeba polubić ten tłuszcz na sobie. Prognozy są nieciekawe. Najbliższe dwa dni ma tu być jakiś tajfun. Bardzo silny wiatr i ciągłe opady. Dobrze, że chociaż rano się trochę przeszłam, z nudów też obstawiłam cały namiot kamieniami. Może w następną noc nie będę mieć pół metra śniegu w przedsionku. Pytałam Grega kiedy pójdziemy do Camp I.
- po Pudży (mszy)
- a kiedy Pudża?
- nie wiadomo
Greg straszy wszystkich chorobą wysokościową. Czy on nie wie, że większość ekip szybciej te góry zdobywa? Amerykanie to dziwny naród :-). Dobrze, że chociaż pogoda do niczego. Rozmawiałam w ABC z Czechami. Robią sobie dwa dni restu, bo źle się czują - w ChBC byli tylko jedną noc, a nie trzy jak my.
Na razie w ABC jest około 20 namiotów. To nie za dużo - ale codziennie będzie przybywać.

06.09.2009 – ABC- niedziela.

Dziś rano była Pudża, czyli tybetańskie nabożeństwo za pomyślność wyprawy. Całość trwała około 1,5 godziny i cały czas padał śnieg z deszczem. Na kamiennym ołtarzu przyklejone jest zdjęcie Dalajlamy, a wokół kwiaty ulepione z ciasta, miseczki z jedzeniem i przyprawami. Trzech Szerpów na siedząco odśpiewuje modlitwę, później zapalane są kadzidełka, a na szczycie tego kamiennego ołtarza mocowany jest maszt, do którego przywiązane są sznurki z chorągiewkami modlitewnymi i rozciągnięte nad obozem w trzech różnych kierunkach. Na koniec dostajemy do zjedzenia coś jakby ciasto, jeden z Szerpów smaruje nasze twarze mąką na szczęście. Szerpowie, pomimo złej pogody tańczą, później robimy pamiątkowe zdjęcia. Od tej chwili można zacząć zdobywać górę – oczywiście, gdy pogoda pozwoli.
Namiot prysznicowy już stoi, ale na razie bez prysznica w środku, bo woda zamarznięta, a na słońce na razie nie ma co liczyć. Zła prognoza pogody się sprawdza i niestety potrwa jeszcze kilka następnych dni. Cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Kolejne ekipy docierają do ABC. Współczuję im, są cali mokrzy od padającego śniegu z deszczem.
Po kolacji Greg mówił dużo, ale bardzo ogólnie o dalszych planach. Na razie siedzimy w bazie i przez kilka dni trenujemy cierpliwość L. Podobno to dla nas dobre, bo będziemy mieć świetną aklimatyzację. Świetną, ale tylko do camp I. Powyżej to i tak dupa, nawet gdybyśmy tu miesiąc siedzieli.
Wypiłam dziś 3 litry wody. Moje nerki niedługo się na mnie obrażą. Ze względu na bezruch nic nie wypocę i nerki muszą wszystko przerobić.

07.09.2009 - ABC

Kolejny dzień w "celi" wielkości 2x1,5 metra i wysokości 1,4m. Dobrze, że to moja osobista cela i nikt mi do niej nie zagląda. 5.30 - otworzyłam oczy - ciemnawo, ale dwa walnięcia w ścianki namiotu i od razu robi się widniej. Warstwa zmrożonego śniegu opada. Niestety pogoda bez zmian - wszędzie biało. A naczytałam się wcześniej głupot, że w ABC to jest tak fajnie i ciepło, że można w sandałkach chodzić. Robię szybką poranną toaletę i z powrotem zakopuję się w ciepły śpiwór w oczekiwaniu na śniadanie. Reszta grupy też się obudziła, słychać walenie w namioty, zewsząd dobiega kaszel i smarkanie.
Po śniadaniu odkopałam namiot ze śniegu. Ubrałam moje ciepłe, ukochane, buty termiczne i poszłam na spacer. Tylko godzinę, ale zawsze to lepiej niż leżeć w namiocie. Nie sądzę, żeby pomogło to cokolwiek mojej aklimatyzacji, ale przynajmniej zakrzepów z bezruchu nie dostanę ;-).
A, nie zrobiłam jeszcze dzisiaj pomiaru saturacji. To taki rytuał dokonywany z nudów kilka razy dziennie. Saturacja 83%, tętno 68.

08.09.2009 - 18 dzień wyprawy ABC - prawie Camp I

Dzisiaj wreszcie nie sypie, przynajmniej na razie, ale nie można powiedzieć, żeby pogoda była idealna. Podeszliśmy około 100m poniżej Camp I, tzn tylko Greg, Mayk i ja. Tak więc mój depozyt do obozu 1 wrócił z powrotem na dół. Po prostu w pewnym momencie Greg usiadł, powiedział do mnie "good job" i to by było na tyle. Trudno mi oszacować, ile jeszcze szłabym do Camp1, ale myślę że około 30 minut. Po jakichś 7 minutach dotarł do nas Mayk, a reszcie osób Greg kazał zostać tam gdzie dotarli, czyli dużo niżej niż my.
Droga do Camp1 jest uciążliwa. Najpierw kilka kilometrów idzie się wzdłuż lodowca w górę i w dół przez moreny. Potem pierwszy stromy odcinek do miejsca zwanego Lake Camp. Następnie już bardzo stromo po osuwającym się żwirze do Camp1. I właśnie od Lake Camp Greg ustalił, że idziemy 40 min. i stop. W sumie do tego miejsca szłam 3,5 godz, w tym długie przerwy na czekanie na resztę ekipy i obowiązkowy odpoczynek. Głowa mnie nie bolała, Czułam się świetnie, szkoda tylko że nie mogłam zostawić depozytu.
Tasija do apteczki wzięła chyba tylko same kosmetyki. Rozwaliła mnie wczoraj, gdy przyszła po aspirynę, bo źle się czuła. Jak można nie wziąć ze sobą aspiryny! To podstawowy składnik apteczki w wysokie góry. Dzisiaj znowu chce aspirynę, przecież nie mogę jej codziennie dawać aspiryny. Nie brałam zapasu dla dwóch osób, a w końcu sama też mogę jej potrzebować. Dzwoniłam do domu – dobrze, że wszystko OK. Ale ile można pogadać w kilka minut, na dodatek gdy głos dociera z opóźnieniem i przerwami.

09.09.2009 –ABC - rest

Dziś odpoczywamy. Szerpowie poszli zakładać Camp1. Piękna pogoda, więc od rana robimy pranie i kąpanie. Jutro powinniśmy iść na nocleg do Camp1, ale to wcale nie jest takie pewne. Zależy nie tylko od pogody, ale i od samopoczucia całej grupy. Czyli jak w komunie - równanie do najsłabszego. W praktyce oznacza to równanie do Horsta.
Piękna pogoda skończyła się przed jedenastą. Znowu sypie śnieg z deszczem. Pranie musiałam schować do namiotu. Siedzę więc teraz wciśnięta między mokre bluzki, skarpetki i kalesony. Spakowałam plecak na jutro, choć nie wiem czy potrzebnie.

10.09.2009 - ABC - Camp1 6400 m npm.

O 7.20 wychodzimy w kierunku Camp1. Po 4.15 godz. dochodzę jako pierwsza do namiotów obozu 1. Namioty wyposażone są w śpiwory i karimaty - nieźle! Na razie czuję się świetnie, apetyt też mi dopisuje. Camp 1 jest umieszczony na eksponowanej grani, więc widoki są przecudne. Ale tylko przez chwilę, bo jak zwykle przychodzą chmury i wszystko zasłaniają.

11.09.2009 – Camp 1 - ABC

Pobudka o 6-tej rano. Greg każe wszystko pakować i złożyć do namiotu Szerpów. Potem szybkie śniadanie i schodzimy. Pytam czy coś się stało. Przecież mieliśmy zostać do popołudnia.
- Nic się nie stało, przespaliśmy noc i schodzimy.
Ok - czyli nagła zmiana planów tak bez powodu. Droga do bazy zajęła mi 2 godz. i 20 minut. Jako że nasz obóz jest daleko za właściwa bazą, to mamy okazję zobaczyć wszystkie ekipy. Powstało już naprawdę duże miasto.

12.09.2009 - ABC - rest

W nocy w namiocie, jak zwykle -5 stopni, ale za to rano pierwszy raz zupełnie bezchmurne niebo. Aż szkoda, że to dzień restowy. Tasija kolejny raz mnie powaliła. Przyniosła na śniadanie swoją apteczkę, bo musi zacząć brać antybiotyk, a nie wie który to. Apteczka to po prostu reklamówka z powrzucanymi lekami w całych opakowaniach. Okazało się, że antybiotyku nie ma tam żadnego. Aspiryny też nie. Sandosh to przynajmniej na lekach miał pisakiem nabazgrane na co dany lek jest.

Kurna, jutro znowu siedzimy. Czy ja tu żreć pizzę przyjechałam czy wchodzić na szczyt!!!??? Ale mam deprechę. Właśnie skończyłam "negocjacje" z Gregiem. Jest jeszcze gorzej niż myślałam. Cała p......ona wycieczka musi iść razem. Sposób aklimatyzacji jest z góry narzucony dla wszystkich. I oczywiście dostosowany do największych łamag. Czyli teraz zamiast 1-2 dni restu mamy obowiązkowe 3-4. Potem wejście do 2-ki i kolejne 5 dni restu w bazie przed atakiem. Wejście bez tlenu też jest zabronione. No oczywiście, że tak !!! Zapomniałam, że na 8-tysięczniki nie wchodzi się bez tlenu :-/ , paranoja jakaś. Generalnie rozmowa była mało przyjemna i skończyła się konkluzją – słuchać, wykonywać rozkazy i nie dyskutować!


13.09.2009 - niedziela ABC - rest.

Dzisiaj była pierwsza noc bez śniegu. Pogoda piękna a my siedzimy .... . Greg rano przeprosił za swoje wczorajsze zachowanie.
Mieliśmy dzisiaj ćwiczenia sprzętowe. Poczynania Tasiji byłyby nawet śmieszne, gdyby nie fakt, że ona jest w naszym zespole i cholera wie jak to się może skończyć. W każdym razie dla własnego bezpieczeństwa trzeba trzymać się od niej z daleka.
Nadal jest piękna pogoda. Wszyscy się myją (prawie...), nawet nasi Szerpowie. Mycie głowy to u nich cały rytuał. Jeden facet drugiemu, przez 15-20 minut masuje i szoruje głowę. U nas byłaby to podstawa do posądzenia o gejostwo. Tymczasem do naszego obozu przyszły w odwiedziny dwie tybetańskie laski, co wywołało ogólne poruszenie wśród naszych Szerpów.
Jest przed 16-tą. Wrócił Danuru z zakładania poręczówek. Mówi, że pogoda u góry nie najgorsza - śniegu średnio, ale za to dość zimno. Jest szansa, że gdy pogoda się utrzyma pojutrze pójdziemy do jedynki. Dla Szerpów mam naprawdę duży szacunek. Oni wchodzą po kilka-kilkanaście razy na 8-tysięczniki, bez tlenu, asystując wyprawom.

14.09.2009 - ABC - rest

Po obiadku pobiegłam pod prysznic, gorąca woda to jest to. Od razu człowiekowi przyjemniej.
Potem, jak zwykle, był popcorn. A teraz jak zwykle pada śnieg L. Dochodzi godzina 16-ta, zrobiło się pierońsko zimno. Dowiedziałam się dzisiaj jednej mądrej rzeczy, antybiotyki na dużych wysokościach, powodują obniżenie ciśnienia krwi i mogą spowalniać akcję serca, co może stanowić zagrożenie życia.
Znowu cały dzień męczy mnie tęsknota za domem. Odganiam ją, ucząc się cały czas, ale mam już dość pobytu tutaj. Byle do jutra. I byle pogoda była, bo na razie jest okropnie. Jak jutro nie wyjdziemy do jedynki to chyba się zapłaczę! Znam na pamięć każdy centymetr kwadratowy mojego namiotu i powoli zaczynam go nienawidzić. Ja chcę do Katmandu !!!- bo stamtąd już można do domu…

15.09.2009 - Camp I

Wyszliśmy do jedynki o ósmej, czyli godzinę po pierwszej, słabszej grupie. I po 2,5 godzinach spotkaliśmy się nad Lake Camp. Czas wejścia do jedynki nie był powalający. Tym razem czułam ciężar plecaka i w sumie wlokłam się 4 godz. i 10 min. Ale samopoczucie mam bardzo dobre.

16.09.2009 – Camp I - Camp II - 7200m npm.

Po prawie 7 godzinach dotarliśmy do Camp II. Gdybym szła sama na pewno byłabym z 1,5 godziny szybciej, bo na każdych poręczówkach czekaliśmy na całą grupę. Ostatnie podejście deptałam Gregowi po piętach ( tyle, że on miał dużo cięższy plecak ode mnie ). On był na mnie zły, że go poganiam, a ja na niego, że nie chce mnie przepuścić przed siebie. Ramiona bolały mnie już od plecaka i chciałam go jak najszybciej zrzucić. Pogoda całą drogę była wymarzona, więc czekam teraz na zachód słońca, będą super zdjęcia!
Poręczówek jest całkiem sporo, a jedno miejsce jest zupełnie pionowe i na koniec twardy lód. Ale to podobno co roku wygląda trochę inaczej. Na razie nie mam bólu głowy, czuje się świetnie i mam nadzieję, że w nocy choć trochę się prześpię. Bo poprzednią prawie wcale nie spałam. Jak wariatka wypiłam na noc kawę, której normalnie nie pijam i nie mogłam zasnąć. Potem było mi zimno i nie chciało mi się wstać doubierać. Dopiero nad ranem zasnęłam. Jedna osoba z naszej grupy musiała zawrócić ze względu na bardzo słabe tempo ( Horst). Wieczorem miałam saturację 74%.

17.09.2009 - Camp II -ABC

Noc w II była bardzo zimna. Dopóki działały mi w stopach ogrzewacze było ok. Ale potem spanie się skończyło. Problemów z oddychaniem nie miałam, bólu głowy też nie. Rano o 8.45 zaczęliśmy schodzić do Camp I. Na tym najbardziej stromym odcinku jest osobna poręczówka do zjazdu, ale tylko ja i Rafał z niej skorzystaliśmy, jest zupełnie pionowa i trzeba się przepiąć na drugą, więc generalnie ludzie wolą tarasować linę wejściową zjazdami. Cała droga do Camp I to raptem 1,5 godz. A przy wejściu trzeba się tyle namęczyć... Chwilę przerwy na przebranie w Camp I i dalej w drogę do ABC. Dziś byłam tak wyrąbana, że odcinek wzdłuż lodowca zrobiłem chyba tak wolno jak za pierwszym razem. Przeklinałam jak zwykle położenie naszej bazy. Ale za to w bazie na stole czekał mój ulubiony popcorn J. Teraz parę dni wypoczynku i jak pogoda pozwoli znowu do góry -tym razem, mam nadzieję, już ostatni raz i na dodatek skutecznie… Greg mówił, że na kolejne 5-6 dni pogoda jest optymistyczna. Mnie za to zaczyna się katar, aż mi oko łzawi. To przez tą lodowata noc. Ale okazuje się, że wszyscy tak zmarzli. Na kolacji jak się zaczął koncert kaszlowy to myślałam, że padnę ze śmiechu. Na razie mogę się śmiać, bo jak do tej pory jedyna nie kaszlę (ale za to ten katar :-) ).

18.09.2009 - ABC - rest

W nocy spałam super. Było ciepło, cicho i tylko te odległe odgłosy burzy mnie trochę niepokoiły. Boje się zmiany pogody na gorsze i w związku z tym przymusowego, dłuższego czekania. Dzisiaj wszędzie wiszą chmury. Na śniadaniu zrobiliśmy jak zwykle pomiar saturacji. Miałam najlepszą - 90%, ale w namiocie już tylko 86%. Zawsze na śniadaniu jest wyższa niż w namiocie. Ciekawe od czego to zależy?

Już prawie miesiąc jestem poza domem. Nie powiem "jak ten czas leci", bo wcale nie leci. Wlecze się jak żółw z połamanymi nogami. Ciekawe co tam w domu słychać?

Po kąpieli naszła mnie taka myśl, że na wyprawy trzeba brać gąbkę. Nic nie waży, wepchnie się ją w bagaż gdziekolwiek, a znacznie uprzyjemnia kąpiel. Gdy człowiek myje się co kilka dni, to trochę tego naskórka do starcia się nagromadzi J.
Zrobiłam dzisiaj baner na szczyt, mam nadzieję, że będę miała możliwość zrobić sobie z nim zdjęcie. Muszę jeszcze tylko do niego znaleźć patyczki, bo trzymając w rękach nie będzie go widać w całości.

19.09.2009 - ABC - rest

Właśnie pożegnałam Horsta. Dla niego marzenia już się skończyły. Wstałam wcześniej, ułożyłam sobie mowę, a zdołałam wykrztusić z siebie tylko "good luck". Dziwne. Jakoś specjalnie za nim nie przepadałam, a teraz ryczę jak bóbr. Może trochę z zazdrości, że on za kilka dni będzie już w domu… A może trochę ze strachu, żeby dla mnie też się tak nie skończyła ta "wycieczka".
Sama nie wiem ... . Za bardzo się wzruszam.
Na pewno jeszcze jutro odpoczywamy. W południe wrócił Danuru, który dziś rano wyszedł z jedynki do trójki założyć ją i o 12 był z powrotem w ABC. Dla nas to są jakieś zupełnie abstrakcyjne prędkości. A on w 3-4 godziny jest w stanie dojść z ABC do Camp III.
Rozmawialiśmy dzisiaj też o tym, jak będzie wyglądać dzień ataku szczytowego. I oczywiście tak jak przypuszczałam, nie ma takiej możliwości jak pójście bez tlenu. Ba! Nie można nawet wracać bez tlenu. Greg będzie kontrolował nasze zużycie tlenu i zawróci w momencie, gdy uzna, że mogłoby go braknąć na cały powrót do Camp III. To jakiś idiotyzm. A co mi się stanie idąc w dół kawałek bez tlenu. Przecież do III a potem z III na dół też idę bez tlenu.
W nocy wyjdziemy też bardzo wcześnie, bo około północy. Dokładny czas wyjścia zależy od naszej prędkości, czyli ja i Greg wychodzimy na końcu. Założenie jest takie, żeby o 6.30, czyli o wschodzie słońca, być na szczycie.
Pogoda wymarzona, a ja siedzę w namiocie i dostaję odcisków na dupie. Nuda, gorąco, smażę się jak frytka. Chciałabym już iść do góry.

20.09.2009 - ABC - rest

Znowu nic nie robimy. Po śniadaniu dostaliśmy maski tlenowe, które musimy zabrać do góry. Razem z regulatorami nieźle to waży. Pogoda dzisiaj gorsza niż wczoraj. Szczytu nie widać, ale mam wrażenie, że to tylko chwilowe.
Muszę przemyśleć gdzie i ile tlenu zużyć J
Z Camp III do Yellow Band jest około 40-60 minut, przez Yellow Band 10-20 minut. A potem dość stromo, ale nie pionowo do szczytowego platou. I jakąś godzinę przez platou.
W butli jest 1700 litrów tlenu.
1godz/2l/1min to 60x2 = 120 litrów
30 min (yellow band) - 4 litry/1min = 120 litrów
Powrót - 3 godz/1,5 litra/1 min to 180x1,5 = 270 litrów
Razem 510 litrów.
To powyżej yellow band do szczytu pozostaje mi około 1200 litrów - czyste szaleństwo!
Co ja zrobię z taką ilością tlenu???

21.09.2009 - ABC - Camp I.

No i się pogoda zrąbała ... . W nocy padał śnieg, i teraz, czyli rano, też pada - nic nie widać. Do jedynki pewnie pójdziemy - tylko co dalej? Poza tym, to żadna przyjemność już na początku drogi przemoknąć. Kurna- 2 tygodnie było pięknie, mogło jeszcze kilka dni wytrzymać.
Co w człowieku drzemie takiego, że jak ma wygodne życie, to koniecznie musi go sobie utrudniać? Czy nie wygodniej byłoby wyjechać na Karaiby?
Dość filozofowania, trzeba ruszyć do góry!
No to jesteśmy w Camp I. Spacerkiem po 4,20 godz. dowlekliśmy się do namiotów. Trasa z Camp Lake do Camp I to 1godzina 20min. - wcale nie jakoś super, ale wyprzedziłam wszystkich. W ogóle wydaje mi się, że jestem bardzo słaba, tylko co mają powiedzieć inni, którzy szli dłużej niż ja? Pogoda na szczęście się poprawiła, oby tak dalej. Po przyjściu do Camp I miałam saturację 89% - zobaczymy jak będzie rano. Wcięłam z apetytem całą paczkę migdałów. Ciekawe co mój brzuch na to… Nadchodzi pora spania, więc trzeba z czegoś zrobić poduszkę. Zrobiłam ją sobie z raków owiniętych kawałkiem karimaty i położyłam ją pod matę samopompującą. Obym się rano nie przebudziła z przednim zębem raków w tylnej części głowy;-)

22.09.2010 - Camp I - Camp II

Wyjątkowo ciężko mi się dzisiaj szło (5.50 godz). 10 minut przede mną do Camp II doszedł Myke. A reszta jakiś czas za nami (od kilkunastu minut do kilku godzin). Ale był taki moment, że wlokłam się prawie na końcu. Im wyżej tym lepiej mi się potem szło. Pogoda doskonała. Życzyłabym sobie jeszcze chociaż dwa dni takiej pogody. Cały czas było bezwietrznie. Może noc też będzie cieplejsza niż ostatnio.

23.09.2009 - Camp II - Camp III - 7600 m npm.

No to jesteśmy w namiotach Obozu III. Danuru kazał nam nałożyć maski tlenowe. Zdecydowanie lepiej oddycha mi się bez tego cholerstwa na twarzy. Ale nie ma mowy o sprzeciwie. Rano pogoda była super, więc pomimo przejmującego mrozu chętnie wyszłam do Camp III. Cała droga z ciężkim plecakiem zajęła mi 3 godziny. Z powodu dużego zimna miałam zamrożone nogi przez 2/3 drogi. Koszmar - jutro od razu założę ogrzewacze. W namiocie śpię z Tasiją i Danuru. Danuru poczęstował mnie jakimś suszonym mięsem. Ciekawe czy nie dostanę po tym sraczki? Pora spać, za parę godzin trzeba ruszać. I oczywiście trzeba się zaprzyjaźnić z tym słoniem na twarzy J. Ale przyznać trzeba, że jest to skuteczne. Gdy przyszłam moja saturacja wynosiła 81% a po pewnym czasie na tlenie już 90%. Trzeba zaufać technologii J.
Po południu w Camp III bardzo się zagęściło. Gdy przyszłam było, razem z naszymi, jakieś pięć namiotów. A teraz jest ruch i hałas jak na rynku.

24.09.2009 - 34 dzień wyjazdu. SUMMIT DAY! Camp III-szczyt-ABC

Jest - udało się! Choć jestem bardzo rozżalona. Zamiast pięknych widoków mam jakieś nocne zdjęcie, które równie dobrze mogłam zrobić zimą w moim ogródku! Ale po kolei.
Wyruszyliśmy wczoraj około 23. Nie mam pojęcia, dlaczego tak wcześnie (jak zwykle nagła zmiana decyzji przez Grega). Szerpa, który szedł ze mną – Nuang, rzygał całą drogę (podobno się czymś zatruł), ale jakoś się wlókł. Po drodze wszyscy nas mijali, a ja marzłam, czekając na niego. Tlen miałam ustawiony na 2. Na Yellow Band zwiększyłam na 4, a potem znowu zeszłam na 2. Droga na początku wiedzie stromym śnieżnym zboczem, potem jest skalna, pionowa bariera. A następnie zaporęczowany stromy stok. W zasadzie do szczytowego platou są prawie cały czas poręczówki. Potem jest już prawie płasko. Cała trasa na szczyt zajęła mi 4,5 godziny, ale na koniec wlokłam się już z premedytacją, bo liczyłam że jakoś dotrwam do wschodu słońca. Czarne niebo to sobie mogę w Polsce pooglądać. Niestety było tak zimno, że o 4-tej rano daliśmy sobie spokój z czekaniem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tylko Tasija miała szansę podziwiać cudowne widoki na Everest i Lhotse. Bo wlokła się niemożliwie. Tak więc jej ociężałość wyszła jej chyba na dobre. Piszę „chyba”, bo jeszcze po zejściu ze szczytu się z nią nie widziałam.
Zejście ze szczytu było bardzo żmudne, bo trzeba było wiecznie czekać w kolejkach do poręczówek i mijać się z licznymi ekipami idącymi do góry. My w nocy nie mieliśmy korków, ale widoków też nie L.
Wierzchołek Cho Oyu wygląda przezabawnie. W śnieg wciśnięta jest puszka po coli i jakieś ciastka. Dodałam tam swój baner, ale pewnie go i tak zwieje. Pierwsze zdjęcia w zejściu zrobiłam tuż nad obozem III, bo dopiero wtedy zaczęło się rozjaśniać.
Po dojściu do Camp III pozbierałam wszystkie swoje graty i zeszłam do II. Tam dopakowałam plecak kolejnymi swoimi rzeczami i ruszyłam do Camp I. W Camp I byłam o 10.30. Dopakowałam wszystkimi możliwymi sposobami resztę towaru do plecaka i o 13 obwieszona jak choinka, razem z Rafałem ruszyłam w dół. Ostrożnie, żeby na koniec nie połamać nóg rozpoczęliśmy zejście do ABC. Przy Lake Camp czekała nas niespodzianka, spotkaliśmy Roberta Rozmusa z dwoma klientami. Oni, w przeciwieństwie do nas, szli do góry. Pogadaliśmy chwilę, ale czas gonił i nas i ich. Ruszyliśmy w dalszą drogę na dół. Około 45 min od bazy spotkaliśmy czekającego na nas Rinzinga (pomocnik kucharza), z colą i tostem. Czyli Greg zawiadomił bazę, że schodzimy J. Niestety nikt więcej nie był w stanie dzisiaj zejść do ABC. W Bazie byliśmy o 17 zgodnie z planem, mimo 40 minutowego marudzenia nad Lake Camp. Kadżi (kucharz) przygotował dla nas niezły posiłek, choć właściwie tylko pić nam się chciało…
Tak więc zakończyłam w zasadzie wyprawę na mój pierwszy ośmiotysięcznik - choć nie bardzo jestem zadowolona przez te ciemności na szczycie (ale nie można mieć wszystkiego J). Teraz trzeba poczekać aż reszta ekipy dotrze do bazy. I w drogę do Katmandu. Potem czeka nas jeszcze batalia o przebukowanie biletów. A teraz idę spać - trzeba odpocząć po trudach zdobywania ośmiotysięcznika J. Szkoda, że nie mogę zadzwonić do domu z informacją, że już jestem bezpieczna. Telefon satelitarny został z Gregiem u góry L.

25.09.2009 - ABC - rest

Leżę w namiocie - pogoda paskudna, pada śnieg z deszczem. Dobrze, że wczoraj zeszłam do bazy. Zawsze mówię, że ze szczytu trzeba schodzić jak najniżej, choćby na czworakach ;-). Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Popakowałam już większość rzeczy, reszta się suszy. Jutro przychodzą jaki po nasze graty.
W Camp I zostawiłam termos, nienawidziłam go od początku i z ulgą stwierdziłam, że naprawdę nie zmieści mi się już do plecaka. Byłam obwieszona jak choinka. Termos był za wielki, przeciekał i zamarzał. Tzn. on nigdy wcześniej nie zamarzał, może teraz było aż tak zimno. W drodze na szczyt nie dało się go otworzyć, w związku z tym przeszedł się na moich plecach na wierzchołek i z powrotem. A ja nie mogłam się napić L. Odmarzł w połowie drogi pomiędzy Camp II i Camp I. Może komuś jeszcze posłuży :-). Podobno najlepsze termosy to te marki Thermos z USA lub Nissan z Niemiec.
O 13 do bazy zszedł Greg z Tasiją, więc mogłam zadzwonić do domu. Reszta jeszcze nie przyszła. Pogoda nadal fatalna. Takiej śnieżycy od początku naszego pobytu jeszcze nie było. Tasija wczoraj miała problem z oczami. Z powodu wysokości straciła na jakiś czas wzrok. Na szczęście dzisiaj, po lekach, już widzi. A tak w ogóle jest pierwszą Greczynką na ośmiotysięczniku. Słabe te baby w Grecji mają :-D.
26.09.2009 ABC - pakowanie.
Nasi Szerpowie od rana głośno śpiewają. Tak jak i my cieszą się na szczęśliwy powrót do domu.
Niestety są też tragiczne wieści…
Wczoraj w Camp II zmarły dwie osoby, jedna we śnie po zejściu ze szczytu, o drugiej nic nie wiemy. W tym samym dniu Szerpowie sprowadzali dziewczynę w ciężkim stanie. Czyli nie jest to dla wszystkich taki lajcik…

Właśnie przyszły nasze jaki. Część z nich ma duże dzwonki na obrożach. Od początku wyjazdu polowałam na taki dzwonek do naszej sporej już kolekcji. I dzisiaj udało mi się pomyślnie dokonać transakcji. Obroża jest piękna, ręcznie pleciona w swastyki J. Tylko strasznie śmierdzi jakiem :-).
Oprócz dzwonka przybył mi do bagażu jeszcze jeden przedmiot – mój termos. Szerpowie myśleli, że go zapomniałam. Muszę go teraz zabrać, to moja pokuta za zaśmiecanie gór…
27.09.2009

Od 2 w nocy nie spałam. Nie mogłam się doczekać, kiedy wyruszymy. Oczywiście wyjście opóźniło się o godzinę, ale w końcu kompletnie przemarznięci ruszyliśmy w drogę powrotną. Droga do IBC (obóz pośredni) zajęła nam 4 godziny. A teraz tu na miejscu czekamy już 2 godziny, lub dłużej na jaki. W końcu po kilku godzinach dotarły z ABC nasze jaki i przyjechała po nas ciężarówka. Mogliśmy się więc załadować i ruszyć do ChBC (baza chińska). W IBC czekały razem z nami też dwie inne ekipy kończące swoją przygodę z Cho Oyu. W jednej z nich było kilku chorych, wyglądali fatalnie, na tlenie, z odmrożeniami. Jeden stracił głos. Nie chciałabym płacić takiej ceny za wejście na cokolwiek…
Z chińskiej bazy wyjechaliśmy bardzo późno, bo po 16-tej, potem była pół-godzinna przerwa w Tingri. O 19.10 byliśmy w Nylam a 1,5 godz. później dojechaliśmy do Zangmu, gdzie po obfitej kolacji padliśmy do łóżek. Tasija zasnęła jak stała, w ubraniu.

28.09.2009

Dziś jest cyrk z przechodzeniem przez granicę. W Nepalu jest ważne święto i nasze bagaże mogą być sprawdzane, więc wszystko przebiega wolniej niż zwykle. Mayk się śpieszy, bo już dzisiaj wylatuje do Niemiec - szczęściarz!!!
Zapomniałam napisać, że wczorajsza podróż była bardzo ekscytująca z powodu ciągle zasypiającego kierowcy. Tasija przeszła sama siebie w zadawaniu głupich pytań. Byle tylko rozbudzić kierowcę. Efekt był taki, że kierowca z nerwów jechał coraz szybciej. Sama nie wiem, co było lepsze- jego zasypianie czy jazda po wariacku w kompletnych ciemnościach.
Z granicy w Kodari do Katmandu jest niecałe 120 km., ale droga zajmuje około 5-6 godzin. Asfalt raz jest a dwa razy go nie ma J.

29.09.2009 -wylot

Obudziłam się wcześniej niż planowałam, ale gdy słońce tak mocno daje czadu to raczej trudno spać. Z nudów zrobiłam pranie i czas do śniadania jakoś zleciał. Po śniadaniu pojechaliśmy z Jangbu do biura Qatar Airways przebukować bilet. Czyli już jutro, w środku nocy będę w domu. Zrobiłam też ostatnie zakupy, głównie wspinaczkowe, choć mam wątpliwości, czy to dobry biznes. Objadłam się pysznych owoców, a teraz siedzę już w samolocie. Powoli zostawiamy za sobą brud, hałas i chaos. Przeszliśmy z 50 różnych kontroli. Jeszcze około 34 godziny do domu. Najgorsze będzie to czekanie cały dzień w Monachium z bagażami.
Oczywiście w Katmandu na lotnisku próbowali nas naciągnąć na dodatkową opłatę za nadbagaż (bezskutecznie, bo mieściliśmy się w limicie). To samo było w hotelu, facet "pomylił się" o 90 dolarów na swoją korzyść. Nawet w dobrym hotelu wszystkich trzeba pilnować!
Za Azję na razie dziękuję!

30.09.2009 - 40 dzień wyjazdu. Powrót.

Wreszcie jesteśmy w Europie. Wszędzie czysto i normalnie, chociaż niekoniecznie mam ochotę aż 14 godzin podziwiać czystość monachijskiego lotniska ;-). Dawno już nie leciałam tak pustym samolotem jak z Doha do Monachium. Zajęłam sobie cały środkowy rząd. Miałam więc miejsce leżące :-). Tuż przed północą wylądowaliśmy w Katowicach.

PS Jeszcze będąc w Tybecie kombinowałam nad następnym wyjazdem w góry. Wniosek jest tylko jeden - o trudach wyprawy za szybko się zapomina ...