PODRÓŻE

Renaty i Arka

Meksyk 2008

Galeria

13.01.2008 - Niedziela

Po 3 miesiącach teoretycznych przygotowań - w końcu trzeba wiedzieć co zwiedzamy :-) - opuszczamy zimną Polskę. Jest styczeń, a my za kilkanaście godzin będziemy się grzać w meksykańskim słoneczku. Przelot Warszawa - Madryt - Mexico City. Jest niedziela, z lotniska odbiera nas taxi z jedynego zarezerwowanego z Polski hostelu (transport 240 pesos - fatalnie drogo). Zostawiamy bagaże w hostelu (Moneda Hostel) i idziemy zwiedzać muzeum antropologii, a potem główny plac miasta, Zocalo.

14.01.2008 Teotihuacan

Dzisiaj jedziemy doTeotihuacan z kilkoma osobami z hostelu. Koszt 240 pesos od osoby. Po drodze zwiedzamy najważniejsze sanktuarium Matki Boskiej w Ameryce – Gwadelupę, oraz kilka innych zabytków, między innymi Plac 3 Kultur. W cenę wycieczki wliczony jest obiad. Przewodniczka i jednocześnie kierowca forda Galaxy, bardzo dużo opowiada nam o historii zwiedzanych miejsc. W drodze powrotnej podwozi nas jeszcze pod Torre Latinoamerica (wjazd 48 pesos czyli 12 zł) skąd rozpościera się fantazyjny widok na Mexico City - największe miasto świata, według oficjalnych danych zamieszkałe przez 28 mln ludzi. Nieoficjalnie jest tu ich około 35 mln. Mamy szczęście, bo nie ma zbyt dużego smogu i widoczność jest dobra. Wracamy do hostelu Moneda, który jest 100 metrów od Zocalo. Śniadania i kolacje wliczone są w cenę, w związku z tym pobyt wychodzi dość tanio. Metro w Mexico City jest super tanie. 2 pesos czyli 50 groszy za wejście do metra. Można nim dojechać praktycznie w każdy punkt miasta.

15.01.2008 – Wtorek - Oaxaca

O 11 opuszczamy Mexico City i bardzo wygodnym autobusem jedziemy do miasta Oaxaca. Autobus jest (jak to w Ameryce) bardzo zimny. Bilet kosztuje 362 pesos - czyli 80 zł od osoby - linia ADO - linii autobusowych jest dużo i jeżdżą co godzinę. Do Oaxaca odjeżdża się z dworca Tapo. Dworce w Meksyku są luksusowe. Jest to jeden z 4-ch dworców w mieście Meksyk. Tapo wygląda lepiej niż Okęcie, a z pewnością jest od niego większy.
Malownicza droga wiedzie przez pustynne góry, porośnięte różnymi gatunkami kaktusów. Bliżej Oaxaca góry porośnięte są lasami dębowo sosnowymi - miła odmiana dla oka.
Z powodu korków przyjeżdżamy trochę spóźnieni. Na dworcu kupujemy bilety na 17 stycznia do San Cristobal de las Casas. Klasa luxusowa (de Lujo) kosztuje 432 pesos, następnie taxi za 35 pesos, jedziemy do centrum szukać noclegu. Zameldowujemy się w hostelu San Fidel, który pachnie świeżością, chociaż łazienki są wspólne, ale za to cena jest dobra w porównaniu do wielu innych - 100 pesos od łba. I najważniejsze - 50 metrów od Zocalo (głównego placu).

16.01.2008 – Środa – Tula, Mitla

Jedziemy do Tuli. Rośnie tu największe drzewo obu Ameryk. Pamięta doskonale czasy Corteza i wcześniejsze, kiedy to pełniło funkcje kultowe. Obfotografowujemy go ze wszystkich stron. Robi olbrzymie wrażenie. Sama miejscowość też jest urocza - małe kolorowe domki, zadbany plac przy kościółku, przy którym rośnie właśnie El Tule. Następnie jedziemy do pobliskiej wioski na pokaz tkania dywanów (oczywiście z możliwością zakupu tychże, po niemałych cenach). W końcu to warsztat cenionych mistrzów.
Następny punkt programu tego dnia to Mitla - ruiny miasta Zapoteków z unikalnymi kamiennymi mozaikami. Na części ruin Hiszpanie wybudowali kościół niszcząc część pięknych zapoteckich budowli. Jest gorąco, nawet bardzo, ale przewodnik nas goni, obiad będzie później. Przed nami kolejny punkt programu - skamieniałe wodospady - Hierve el Aqua. Wodospady takie sobie, ale droga przez góry jest naprawdę warta zobaczenia. Chciałoby się non stop robić zdjęcia - ale w trzęsącym się jeepie :-) jest to dosyć trudne. Po drodze w dębowo-sosnowych lasach rozsiadły się na bardzo stromych zboczach domki miejscowych Indian, uprawiających, gdzie tylko się da, kukurydzę i agawę. Jesteśmy bardzo głodni, kierowca twierdzi, że za kilka minut dojedziemy do restauracji na obiad. Niestety okazało się, że to takie miejscowe kilka minut, czyli na obiad czekamy jeszcze godzinę. Nareszcie w Tuli pojedliśmy. Dzisiaj czeka nas jeszcze zwiedzanie fabryki Mezcalu. W fabryce przykuwa uwagę koń w zadymionym pomieszczeniu, chodzący w kółko, zaprzężony do kołowrotu. Szkoda zwierza. Popróbowaliśmy różnych gatunków mezcalu i oczywiście zakupiliśmy kilka flaszeczek. Mnie najbardziej smakował mezcal z dodatkiem owoców. Ale kupiliśmy też jedną butelkę z robakiem (prawdziwy mezcal). Wieczorem padnięci wróciliśmy do hotelu.

17.01.2008 Monte Alban

Jemy śniadanko w hotelu San Fidel za 25 pesos i o 10 wyjeżdżamy do Monte Alban. Zakup wycieczki do Monte Alban za 180 pesos + wstęp 48 pesos to zupełny bezsens. To tylko kilka kilometrów od Oaxaca i można było jechać taxi - wyszłoby kilkakrotnie taniej. Przewodnik poopowiadał nam trochę o tym miejscu, a potem dał godzinę na samodzielne zwiedzenie reszty. Niestety to zdecydowanie za mało. Monte Alban to fantastyczne miasto Zapoteków, zbudowane na splantowanym szczycie góry. Dookoła rozciągają się cudowne widoki, a my musimy biegać aby zdążyć na czas. Nie można tak po prostu przysiąść i nasycić się atmosferą miejsca. Już nie mówiąc, że brakło czasu na zwiedzenie grobowców.
Monte Alban to nazwa nadana przez Hiszpanów, wzięła się od drzew kwitnących tu na biało. Pradawna nazwa to Dani-Va (nie wiem czy to poprawna pisownia), czyli święta góra. Zapotekowie nie byli wojowniczym narodem, dlatego ich reguły gry w piłkę różnią się od Majów. Piłkę odbijali rękami, a ofiary z ludzi były składane rzadko. Na wzgórzu mieszkali dygnitarze i „znaczniejsi” obywatele. Natomiast zwykli ludzie mieszkali dookoła wzgórza. Tych ze wzgórza nazywano "ludźmi z chmur", bo w porze deszczowej chmury przykrywały całe wzgórze.
Obecnie około 1 mln ludzi posługuje się na codzień językiem zapoteckim. Dlatego nazwy i objaśnienia na zabytkach podawane są również po zapotecku, a dzieci w szkołach uczą się równolegle hiszpańskiego i zapoteckiego.
Wracamy do Oaxaca. Wieczorem wyjeżdżamy do San Cristobal de las Casas, ale postanowiliśmy wysiąść w Tuxli - stolicy stanu, a nie dojeżdżać do San Cristobal, ponieważ stąd jest bardzo blisko do kanionu Sumidero. A z San Cristobal jest to całodniowa wycieczka.

18.01.2008 - Kanion Sumidero.

Po bezsennej, bardzo zimnej nocy w autobusie klasy Lux :-), wysiadamy nad ranem w Tuxli. Kiblujemy na dworcu parę godzin i następnie jedziemy taksówką do kanionu Sumidero, gdzie za 120 pesos płyniemy łodzią po kanionie. Pionowe ściany robią niesamowite wrażenie. Człowiek jest tu taki malutki… W drodze powrotnej do przystani udaje się nam nawet zrobić fotkę krokodyla wylegującego się na brzegu. Łapiemy taksówkę powrotną na dworzec, odbieramy bagaże z przechowalni i wsiadamy do autobusu jadącego do San Cristobal. Wieczorem dekujemy się w hotelu za 100 pesos od łba. Hotel byłby całkiem przyjemny gdyby nie wilgoć i zimno panujące w nim.

19.01.2008 - San Juan Chamula.

Rano jedziemy do San Juan Chamula, miejscowym busikiem, zwanym colectivos. Koszt 8 pesos. W Chamuli jest bardzo ciepło. Jesteśmy na głównym placu przy kościele. Wszędzie są tłumy ludzi. Indianie paradują w dziwnych, wełnianych, strojach: kobiety w brzydkich, czarnych, kudłatych spódnicach a faceci w białych kudłatych ponczach (ich stroje wyglądają lepiej niż kobiece). Niestety tutaj nie można robić zdjęć. Po kryjomu na ślepo robimy fotki - ale mało co wychodzi. Spacerujemy trochę po targowisku, gdzie toczy się normalne życie, a potem wykupujemy bilet do kościoła i wchodzimy mijając grającą orkiestrę.
Kościół jest niesamowity. Na posadzce wysypanej igliwiem sosnowym klęczą i siedzą całe indiańskie rodziny. Palą się tysiące malutkich świeczek i kadzidła. Cały kościół wypełniony jest dymem, w rogu kościoła ksiądz chrzci dzieci - hurtowo, jedno za drugim. Cały chrzest trwa kilka chwil, ale dzieci jest mnóstwo. Spacerujemy między siedzącymi na podłodze ludźmi, napawamy się mistycyzmem miejsca. Ludzie modlą się, rozmawiają między sobą, piją coca colę, która według Indian oczyszcza duszę. Obok nich leżą koguty ze związanymi nogami, palą się świeczki, a między tym wszystkim pełzają dzieci. Zastanawiam się, jakim cudem nie doszło tu jeszcze do pożaru. Niechętnie wychodzimy z kościoła. Jesteśmy tu tylko intruzami. To świat Indian, gdzie dawne przesądy i wierzenia mieszają się z chrześcijańskim obrządkiem.
Spacerujemy jeszcze trochę po wiosce trafiając też na cmentarz. Krzyże na grobach są w trzech kolorach. Czarny oznacza zmarłych w starszym wieku, biały to zmarłe dzieci, a niebieski ludzi w średnim wieku. Idziemy na przystanek, tym razem w colectivos jest znacznie ciaśniej. Wygnieceni jak sardynki dojeżdżamy do San Cristobal, gdzie na targu rzemiosła robimy niewielkie zakupy i wieczorem wracamy do hotelu. Jutro rano wyjeżdżamy do Palenque. Wizyta w Chamuli była dla nas chyba najbardziej mistycznym i poruszającym przeżyciem w całym naszym życiu. Niezwykłe.

20.01.2008 - podróż do Palenque

Podróż autobusem trochę się przedłużyła. Cały czas pada deszcz i jest mglisto. Autobus zamiast 4 godzin jechał prawie 6. Droga cały czas wije się serpentynami. W żołądkach nam się przewraca – dobrze, że jeszcze prawie wcale nic nie jedliśmy. Wysiadamy w Palenque w deszczu. W planach mieliśmy jeszcze dzisiaj zwiedzanie wodospadów, ale dajemy sobie spokój. Wodospad mamy cały czas z nieba. Szukanie hotelu w takich warunkach nie należy do przyjemności. Szybko więc decydujemy się na drugi z odwiedzonych hoteli. Cena 100 pesos od osoby - pokój wygląda całkiem przyzwoicie. Zostawiamy bagaże i od razu idziemy na poszukiwanie biura podróży na jutrzejsza wycieczkę. Po odwiedzeniu 3 kolejnych okazało się, że to ta sama wycieczka - tylko ceny różne. Bierzemy biuro położone najbliżej naszego hotelu. Za 2 dniową wycieczkę do Bonampak, Yaxchilan i wioski Indian Lacandoni płacimy 900 pesos od osoby. Zadowoleni poszliśmy na obiadek, ale po powrocie zrzedły nam miny .... W pokoju i łazience z sufitu pada deszcz, wszystko jest mokre, prosimy o zmianę pokoju. Właściciel nawet nie jest zdziwiony. Czyli dziurawy sufit to tutaj norma. Drugi pokój jest zdecydowanie suchszy, niestety deszcz ciągle pada. Zastanawiam się czy te dwa dni w dżungli nie będą mokrym koszmarem…

21.01.2008 Dżungla

Wyjeżdżamy dość punktualnie, deszcz dzisiaj tylko rosi. Nasz kierowca jest "niemową", nie można od niego wyciągnąć żadnej informacji. Czujemy się jak kartofle. Auto się zatrzymuje to musimy się domyślać o co chodzi. Wysiadać czy nie. Ale za to puszcza przez całą drogę na cały regulator szlagiery miejscowego bandu Ponzona :-). O 7 bus zatrzymuje się w przydrożnej knajpce i kierowa kiwa głową - mamy śniadanie. Śniadanko jest super, więc humory nam się poprawiają. Niestety ta dawka kalorii musi nam starczyć do popołudnia. O 8.30 dojeżdżamy w okolice Bonampak. I tu niespodzianka - kierowca przemówił. Wytłumaczył nam, że dzisiaj jest wyprawa do selwy (dżungli), a nie do ruin. Do ruin pojedziemy jutro. No cóż, wpływu na to nie mamy żadnego, więc posłusznie wypakowujemy się z auta. Pani przewodniczka mówiąca po hiszpańsku znacznie mniej niż ja, wydaje polecenie: aqua, traje de bańo, repelente, 5 horas (woda, strój do kąpieli, repelent na komary, 5 godzin) - cały hiszpański naszej przewodniczki :-). Vamos - idziemy ..... Starsza Indianka w gumowcach i designerskiej sukni z jednego kawałka materiału z dziurą na ręce i głowę, w kolorze khaki (maskujący), sprawnie biegnie przez dżunglę. My za nią trochę mniej sprawnie, staramy się nie stracić jej z oczu - co nie jest łatwe. Na nasze pytanie ile jeszcze do wody odpowiada w miejscowym narzeczu indiańskim. Generalnie jest równie milcząca jak kierowca. Nadzieje na hiszpańskojęzycznego przewodnika, obiecanego przez biuro, prysły już zupełnie. Biegniemy grzecznie za Indianką, starając się nie za często wywracać na mokrych korzeniach i błocie.
Nareszcie jest rzeka. Indianka powiedziała - esperamos (czekamy). No to stoimy i czekamy, diabli wiedzą na co. Po 15 minutach przychodzi Brazylijczyk ze swoim przewodnikiem. Ten to ma szczęście, jego przewodnik gada non stop. Wsiadamy w chybotliwą łódeczkę i przeprawiamy się na drugi brzeg rzeki. Biegniemy dalej. O! Są jakieś ruiny. Kobieta bez słowa siada, tzn. że mamy chwilkę na obejrzenie ruinek. Spod wywróconego drzewa wyłania się stella Majów z hieroglifami i płaskorzeźbą Indianina. To niesamowite jak dżungla potrafi wszystko pochłonąć. Ciekawe ile jeszcze nieodkrytych miast drzemie w dżungli. Niesamowite są te ślady ludzkiej bytności sprzed ponad tysiąca lat. Indianka wstała. Znaczy - biegniemy dalej. Po chwili napotykamy następne rubinki, przy których dowiadujemy się, że jeśli chcemy iść do wodospadu to musimy zapłacić 10 pesos extra od głowy. No dobra - płacimy. Znowu milczący bieg przez dżunglę. Wreszcie jest. Śliczny wodospadzik gdzie można popływać, ale na orzeźwiającą kąpiel decyduje się tylko Arek i Brazylijczyk. Przy wodospadzie - jak się okazuje, musimy spędzić więcej czasu, bo za szybko wrócilibyśmy do wioski. Więc siedzimy bezczynnie około 1,5 godziny. Wreszcie o 13 możemy wracać ... hura! :-). Po 2 godzinach marszu jesteśmy z powrotem w wiosce. Niestety na obiad musimy czekać kolejną godzinę. Po czym dostajemy talerzyk z odrobiną czarnego sosu fasolowego i kilkoma kawałkami twardego rozdrobnionego jak do gulaszu mięsa. Jak na przystawkę to może być. Czekamy grzecznie na właściwy obiad. Czekamy, czekamy, no cóż - czas spojrzeć prawdzie w oczy - do jedzenia więcej już nic nie będzie. Kupić też nic nie można. Pozostaje nadzieja, że kolacja będzie lepsza.
Porównując tę wycieczkę, do wycieczki w dżungli Ekwadorskiej, czuję się bardzo rozczarowana. Tam angielskojęzyczny Indianin oprowadzał nas po selwie, tłumacząc jak znaleźć jedzenie, opowiadając o drzewach, do czego służą i jak można je wykorzystać. Wiele rzeczy pamiętam do tej pory. Jedyna przewaga tego miejsca to nocleg, zdecydowanie bardziej komfortowy. Moskitiery nie są dziurawe a po podłodze nie biegają karaluchy wielkości wypasionego chomika.
Byłabym zapomniała o głównej atrakcji tego biegu przez dżunglę - małpy wyjce. Oczywiście pokazał je nam przewodnik Brazylijczyka, a nie nasza Indianka.

22.01.2008 - Bonampak i Yaxchilan

Dwudniowa wycieczka do dżungli dobiegła końca. Dzisiaj zwiedzaliśmy miasta Majów - Yaxchilan i Bonampak. Na Yaxchilan, znacznie większy od Bonampak, dostaliśmy tylko 2 godziny czasu (potrzeba co najmniej 4, żeby pobieżnie poznać miasto). Nasz przewodnik wpakował nas na łódkę i sami popłynęliśmy do Yaxchilan. Płynęliśmy rzeką graniczną pomiędzy Meksykiem a Gwatemalą - Usumacinta. Na miejscu spotkaliśmy grupę Polaków, z polskim przewodnikiem i zawarliśmy z nimi chwilowy układ. My im świecimy w labiryntach (oni nie mieli latarek), a w zamian za to możemy posłuchać ich przewodnika. Ruiny schowane są w gęstym lesie tropikalnym. Odkopanie całego założenia wymagało ogromnego nakładu pracy. W przewodniku pisało, że ze świątyń na wzgórzu jest piękny widok na dżunglę. Widok, owszem był, ale tylko na najbliższe drzewa. Przewodnik pisany był 8 lat temu, wtedy prawdopodobnie widok jeszcze był, ale w dżungli wszystko rośnie w ogromnym tempie. Piękne płaskorzeźby na nadprożach nas fascynują, ale czas na zwiedzanie dobiega końca. Trzeba wracać do łódki. W czasie zwiedzania rozpływamy się z gorąca, a na łódce (motorowej) dla odmiany marzniemy. Czas dopłynięcia do ruin to około 30 minut, a powrót około 40 - pod prąd. Na gwatemalskim brzegu rzeki toczy się normalne życie. Dzieci się kąpią, kobiety robią pranie i co kawałek widać jakieś domki. Po stronie meksykańskiej jest lita dżungla. Podobno po wręczeniu łapówki sternikowi w łodzi, można na chwilę nielegalnie wysiąść na gwatemalskim brzegu. Nas niestety goni czas. Kierowca już czeka. Idziemy na szybki obiad i dalej w drogę, tym razem do Bonampak. Bonampak słynie z najlepiej zachowanych, oryginalnych malowideł wewnątrz świątyni. Na szczęście jest dużo mniejszy, bo po obiedzie nie bardzo chce nam się chodzić. Szybko mija godzina zwiedzania i wracamy do Palenque. Punktualność tutaj nas zaskakuje. Wszystko dzieje się zgodnie z planem co do minuty. Gdzie ta latynoamerykańska "mańana"? Wieczorem kupujemy bilety do Meridy na następny dzień. Jutro, przed wyjazdem, zwiedzimy jeszcze ruiny Palenque.

23.01.2008 - ruiny Palenque

Do ruin w Palenque jedziemy sami. Magda i Rafał mają dość oglądania "kupek kamieni". Postanawiają spędzić dzień na czytaniu książek. Za rogiem hotelu wsiadamy do colectivos. Bilet w obie strony kosztuje 20 pesos. Po kilku minutach jazdy okazuje się, że musimy zapłacić jeszcze 20 pesos za wstęp do parku narodowego, a na miejscu 48 pesos za wstęp do ruin. Ale warto tyle zapłacić, Palenque jest fascynujące! Widok wyłaniających się z dżungli piramid powala na kolana. Szkoda, że nie można wejść do Świątyni Inskrypcji. Kopia grobowca króla Pacala ze Świątyni Inskrypcji jest w muzeum przy wejściu, ale to nie to samo, co oglądać oryginał "na żywo". Z wyjazdu na wodospady zrezygnowaliśmy, bo zbyt długo biegaliśmy po ruinach. Po powrocie do hotelu trochę odpoczywamy, bierzemy prysznic przed wyjazdem i ruszamy dalej w drogę - do Meridy, a z tamtąd od razu do Chitzen Itza.

24.01.2008 - Chitzen Itza

Noc w autobusie była koszmarna. Prawie wcale nie spaliśmy. Autobus ciągle się zatrzymywał. Przystanki, kontrole wojskowe w czasie których musimy wysiadać z bagażami i oczywiście okropne zimno. Dobrze, że udało nam się załapać od razu na autobus do Chitzen Itza. O 9 rano byliśmy w ruinach miasta. O tej porze nie było jeszcze tłumu turystów. Bagażownia przy muzeum, wbrew temu co pisze przewodnik, jest za darmo. Ale za to bilet wstępu do Chitzen Itza bardzo podrożał, kosztuje 98 pesos. Restauracja czynna jest dopiero od 11, więc głodni idziemy zwiedzać. Robi się strasznie gorąco. Na żadną piramidę ani świątynię nie można wejść. Bez sensu. W porównaniu do Palenque, zwiedzanie jest do kitu. Do wnętrza El Castillo też nie można wejść, jesteśmy bardzo rozczarowani. W związku z tymi zakazami zwiedzanie poszło nam bardzo sprawnie. Już w południe jedziemy taksówką do Piste szukać noclegu. I znowu, wbrew temu co piszą w przewodniku Pascala, nie ma żadnego problemu ze znalezieniem taksówki. Czekają na klientów. Pierwszy wytypowany przeze mnie hotel jest strzałem w "10" - 310 pesos za pokój 3 osobowy i 250 za dwójkę. Jest czysto i trochę na uboczu od hałaśliwej, głównej ulicy. Hotel nazywa się Posada Olalde. Zostawiamy bagaże i zamawiamy taksówkę, która zawozi nas do świętych grot - Grutas de Balankanche, wstęp 55 pesos. W grocie czujemy się jak w saunie parowej, w związku z tym postanawiamy jeszcze jechać tą sama taksą do pobliskiego Cenote Ih Kil - wstęp 60 pesos, gdzie bierzemy orzeźwiającą kąpiel w lodowatej wodzie studni krasowej. Jest pięknie i przyjemnie chłodno. Po godzinie przyjeżdża po nas kierowca, który za całą wycieczkę skasował nas 250 pesos za 5 osób. Szybko przebieramy się i idziemy na kolację. A potem to już prysznic i lulu do łóżeczka - trzeba odespać poprzednią noc.

25.01.2008 - Tulum

O 8.10 wsiadamy w autobus do Tulum. Znowu ubieram się we wszystko co posiadam, zatykamy wywietrzniki z klimatyzacji i próbujemy spać. Tym razem klima nie działa na maksa. Pierwszy raz temperatura w autobusie jest znośna. Po 3 godzinach jazdy wysiadamy w Tulum. Ale skwar - obłęd! Dekujemy się w hotelu Maya, tuż obok terminala firmy ADO. Koszt 400 pesos za pokój 3-osobowy, za 2-osobowy - 350 (choć to taki sam pokój z dwoma podwójnymi łóżkami). Po chwili odpoczynku idziemy na obiad, a po obiedzie na odpoczynek - nikomu nie chce się wychodzić na ten skwar. O 15.30 jedziemy taksówką do ruin Tulum, które przylegają do morza z piękną plażą. Są niewiarygodne tłumy wycieczek, ale ciepła woda morska rekompensuje inne niewygody. Niestety o 17.00 strażnicy wszystkich wyganiają. Ruiny i plaża są zamykane o godzinie 17. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, bo zamiast leżeć w pokoju lepiej byłoby leżeć na plaży. Poza tym słońce zachodzi nad lądem, więc na plaży wysoki klif dosyć wcześnie daje przyjemny cień.

26.01.2008 Xel-Ha

Jedziemy do parku rozrywki Xpu-Ha. Pascal podaje że jest tak samo atrakcyjnie jak w Xcaret i Xel-Ha. A za to mniejszy tłum i dużo taniej. Niestety na miejscu okazało się to bzdurą, ponieważ jest to tylko hotel z paroma atrakcjami wodnymi i żeby z nich skorzystać trzeba wykupić nocleg. Wracamy więc do Xel-Ha. Cena wejściówki to aż 75 dolarów za osobę. Oczywiście niektóre atrakcje płatne są dodatkowo. Z bólem serca kupujemy bilety, ale w bajkowej scenerii parku szybko zapominamy o ich cenie. Na zabawach i jedzeniu czas upływa bardzo szybko. Nadchodzi wieczór i trzeba wracać do Tulum.

W cenie biletu jest jedzenie (ile kto da radę :-)), alkohol, napoje + atrakcje wodne, linowe itd. Za pływanie z delfinami trzeba płacić extra.

27.01.2008 Cancun

Jedziemy autobusem II klasy do Cancun. Tu rozdzielamy się z Magdą i Rafałem. Oni postanowili pobyczyć się w Hiltonie ostatnie dwie noce. A my oczywiście poszukamy czegoś tańszego w centrum starego Cancun. Planujemy jeszcze odwiedzić wyspę Holbox, która jest rajem dla zbieraczy muszelek. Dzisiaj już się nam to nie uda, bo według Pascala kursują tam tylko 3 promy dziennie.

... No niestety z wycieczki na Holbox nici, bo okazało się, że nie da się w tym samym dniu dotrzeć na wyspę i wrócić. Bo trzeba by wrócić tym samym promem nawet nie wysiadając z niego.

Nocleg znaleźliśmy w hotelu Mayab, 150 metrów od dworca autobusowego (terminal ADO). Hotelik bardzo przyjemny, tani, z klimą i basenem.
W Cancun obejrzeliśmy paradę, jak w Rio. Zastanawiamy się, co robić jutro. Bezsensowne plażowanie już się nam znudziło. Plaże w Cancun są zdecydowanie przereklamowane. Wystające z piasku kamienie i druty zbrojeniowe (przed wszystkimi wypasionymi hotelami - Hyatt, Hilton, Mariott itd) skutecznie zniechęcają do dłuższego pobytu na plaży, choć woda jest naprawdę ciepła.

28.01.2008 - Isla Mujeres

To nasz ostatni dzień w Meksyku, nie licząc jutrzejszego dnia spędzonego na lotniskach i w samolotach. Jedziemy taksówką za 25 pesos do Puerto Juarez, skąd odpływa prom na Isla Mujeres - czyli Wyspę Kobiet. Bilet powrotny na prom to 70 pesos - znacznie taniej niż z przystani na Isla Cancun. Na wyspie wypożyczamy na cały dzień rowerki po 100 pesos od sztuki. Można było taniej, ale Arek stwierdził, że te są lepsze. Mając do dyspozycji rowery, każdy zakątek wyspy jest dla nas dostępny. Na niebie jest sporo chmur, więc upał nie bardzo nam dokucza. Najpierw zwiedzamy ruiny domu niejakiego Mundaca, który zmarł z rozpaczy, gdy rzuciła go niedoszła jeszcze żona. Ten korsarz i handlarz niewolnikami zakochał się w miejscowej piękności. Postanowił wybudować dla niej piękny dom z ogrodem, ale nim prace budowlane dobiegły końca, jego wybranka poślubiła innego chłopa. Mundaca oszalał z rozpaczy. W tej chwili niewiele zostało z ruin tego domu, ale po ogrodzie przyjemnie się spaceruje (koszt 20 pesos).
N astępnie udajemy się na farmę żółwi morskich. To kolejne 20 pesos, ale naprawdę warto je wydać. Żółwie pływają w basenach, można je dotykać i karmić. Tak więc po nakarmieniu żółwi jedziemy dalej, tym razem na plażę. Dojeżdżamy na koniec półwyspu, do plaży Garrafon. Ale cena 45 dolarów za popluskanie się w morzu wydaje się mocno przesadzona. Idziemy więc na plażę 100 metrów wcześniej, gdzie wstęp kosztuje 40 pesos :-). Bardzo przyjemnie jest się zanurzyć w ciepłej wodzie i pooglądać pływające wokół nas kolorowe rybki (mieliśmy ze sobą maski do nurkowania). W pewnym momencie woda wokół mnie aż się zakotłowała od nadmiaru tych rybek, miałam wrażenie, że mnie zaraz oskubią. Dziwne, że za facetami nie pływały :-) . Szybko uciekłam na brzeg. Niestety czas szybko mija. Wracamy drugą stroną wyspy, drogą widokową. Rzeczywiście krajobrazy są bardzo piękne, tylko szkoda, że z przedniego koła w moim rowerze uszło powietrze. A do wypożyczalni mamy jakieś 6,5 km.
Wracamy promem do Puerto Juarez, tym razem taxi do Cancun kosztuje 50 pesos, a nie 25 jak rano. Więc idziemy łapać colectivos i za 4,5 pesos od osoby, bez problemu, dojeżdżamy pod hotel.
Niestety wieczorem czeka nas niemiła niespodzianka. Nasz lot z Meksyku jest odwołany i w związku z tym zmieniono nam trasę. Lecimy do Frankfurtu, zamiast Madrytu, a ponadto 8 godzin dłużej czekamy w Mexico City, gdzie na dodatek musimy udać się do centrum odebrać nowe bilety.

29.01.2008 Wylot

Bilety mamy już w ręku, na 20.50. Obłęd - cały dzień zmarnowany. Spróbujemy powalczyć o odszkodowanie. Czas wracać do otulonej śniegiem Polski…

Dobre rady :-)
- Do autobusów ( w całej Ameryce Łacińskiej) zabierać cienki śpiwór i stopery.
- Repelent na komary, CARE PLUS z 30 lub 40% zawartością DEET jest najlepszy, ale o tej porze roku komarów jest mało.
- Ceny podajemy w pesos ( 4 pesos to 1 złoty).
- Koszt całej wycieczki - duuużo taniej niż z jakimkolwiek biurem :-D

P.s. Odszkodowania od linii lotniczych IBERIA nie udało nam się wywalczyć :-).

Renata