PODRÓŻE

Renaty i Arka

Rowerowe rajdy ekstremalne

Już po ... nie byłem ... grypa .... - HARPAGAN 34

Od kiedy sięgam pamięcią ….. o kurcze, ale fatalny początek …. W każdym razie od zawsze jeździłem na rowerze. Oczywiście w czasach, kiedy byłem bardzo malutki (a ci, co mnie znają, nie wierzą że takie czasy były kiedykolwiek), jeździłem pojazdami typu: Kubuś, Misiu itp.

 Teren fascynował mnie zawsze ... ;-). - Mikołów - wczesne lata 80-te.

Potem nastał czas Komunii – szajba – dostałem Wigry 4 – najnowszy model kultowego, na ten czas, składaka. Cóż z tego Wigry złamał się w pół po miesiącu niezbyt intensywnego użytkowania. Czas płynął, ja zmieniałem maszyny. Pojawiły się na rynku maszyny typu „góral” czy „trek”. Postawiłem na „treka”. Piękna czerwona sztuka marki BIANCHI – niesamowita maszyna. Tylko było jedno ale …. Nie była to maszyna uniwersalna, – bo jak wiadomo takich nie ma. Brakowało mi w niej możliwości pokonywania kamiennych jurajskich stoków z dużymi prędkościami. Po rozwaleniu 3 felg postanowiłem pozbyć się kobyłki i przerzucić na coś bardziej „hardcorowego” – hehe.

I pojawił się wtedy sztywny - AUTHOR SPIRIT…. . Rowerek o dużych możliwościach i, niestety, stosunkowo małej jak na moje skromne gabaryty ramie. Rowerek kupiłem używany, ale za to w bardzo dobrym stanie. W pojeździe wymieniałem tylko oponki z „terenowych” na semi sliki i odwrotnie, w zależności, jaki teren wybrałem do jazdy. Właściwości trakcyjne rowerka na asfalciku były oczywiście nieco gorsze niż „treka” ale za to teren ….. bez porównania lepszy ;-). Ale wspomniałem coś wyżej o małej ramce …. Tak, powodowała fatalny ból krzyża po ok. 30-40 km jazdy. Oczywiście była to wada eliminująca w/w model w dalszej lub bliższej przyszłości. Przyszłość okazała się dalsza, ale za to jakże fantastyczna. W 2006 roku zakupiłem okazyjnie nowego GIANTA TERRAGO. Ramę ma odpowiedniej wielkości i co najważniejsze – nie bolą na nim plecki nawet po 200 km.

Oczywiście cały czas rozwijałem w rodzinie zamiłowanie do bicykla. Wielokrotnie wszyscy razem z Renatą i Darkiem przemierzaliśmy leśne, pszczyńskie ostępy lub garbatą, kamieną Jurę.

W 2007 a właściwie już jesienią 2006 roku pojawił się u mnie pomysł startu w czymś co wymaga hartu, odporności, zaangażowania, potu, łez i krwi .... no dobra nieco przesadziłem. Trafiłem od razu na wiosenną edycję HARPAGANA 33. Wcześniej wiele słyszałem o w/w rajdzie, że niby kultowy taki i w ogóle. Postanowiłem sprawdzić w czym rzecz ;-).


HARPAGAN 33

Do Trąbek wielkich na Kaszuby pojechaliśmy 20 kwietnia w piątek. W aucie zmieścili się Grzegorz z Paniówek, Sebastian z Krakowa no i ja. Na miejsce dotarliśmy szybko i bez przeszkód. W bazie rajdu, którym była szkoła, zarejestrowaliśmy się i szybko poszliśmy szukać sobie miejsca do spania na ... sali gimnastycznej. Miejsca było sporo, szybko wyszukaliśmy wygodne kawałki parkietu. Jeszcze w piątek wieczorem organizatorzy zaplanowali start edycji pieszej. W edycji tej startował Sebastian, nasz towarzysz podróży. Edycja piesza to 100 KM. PIESZO W 24 GODZINY na orientację oczywiście. Z Grzegorzem cieszyliśmy się że jeszcze będziemy mogli na całą noc złożyć głowy. Wstaliśmy sobie o 5 rano, toaletka, energetyczne jedzonko, wypiliśmy po Bed Mulu (nie polecam) i udaliśmy się na start wraz z naszymi wspaniałymi maszynami. Byłem ciekawy jak "trek" Grzegorza będzie się sprawował na trasie.

- Po drodze do Trąbek Wielkich odwiedziliśmy krzyżacki gród Gniew. Kościół parafialny w Gniewie.

- Zamek krzyżacki w Gniewie.

- Trąbki Wielkie. Baza Harpagana. Sala gimnastyczna zamieniona na hotel.

- Po lewej Sebastian - Zdobył tytuł Harpagana w edycji pieszej, po prawej Grześ.

- Startujemy :-)

 

Start edycji rowerowej zaplanowano na 7 rano 21 kwietnia. Na boisku, przed bramką startową, zebrało się 236 osób z machinami. Pogoda zbytnio nas nie rozpieszczała. Temperatura była ujemna i wiał fatalnie mocny wiatr. W ciągu całego dnia temperatura nie przekroczyła 10 stopni. Kilka minut przed startem rozdano mapy i karty kontrolne. Punkt 7 ruszyliśmy. Przed nami do zrobienia 200 KM W 12 GODZIN na orientację + 20 punktów kontrolnych po drodze. Szok na początku - wszyscy ruszają ale w różnych kierunkach ...(rajd nie ma wyznaczonej trasy, tylko punkty kontrolne które trzeba zaliczać w dowolnej kolejności). Fajnie - pierwszy w życiu start w wyścigu na orientację .... kompas znałem do tej pory z opowiadań ... ale cóż - trzeba się wziąć za siebie i naprzód. Jako samozwańczy szef naszego Teamu postanowiłem iść na łatwiznę i przynamiej dla nauki nawigacji przyłączyć się do jakiejś wypasionej, tkwiącej w temacie ekipy. Wypatrzyliśmy pięknie ubraną w "obcisłe", jak śpiewa Lech Janerka, parę i poprosiliśmy o możliwość czasowego dołączenia w celu podpatrywania i nauki od lepszych. Spotkaliśmy się z .... odmową. Jak widać wszędzie trafiają się (......można tu wstawić sobie słowo dowolne......) płci obojga. Na szcęście są to tylko wyjatki - mam nadzieję. W każdym razie po krótkiej chwili znaleźliśmy ekipę z Pomorza która chętnie, bez żadnych zobowiązań, zgodziła się na podczepienie nas do siebie ;-). Bardzo wam chłopaki dziękujemy. Pierwsze punkty zdobywaliśmy dość sprawnie. Mijały godziny - my się pilnie uczyliśmy i poznawaliśmy tajniki orientacji. Teren wybrany na rajd był dosyć trudny topograficznie. Liczne wzgórza, lasy, dolinki, rzeczki i bagienka stanowiły trudne wyzwanie. Kilka razy solidnie się pogubiliśmy, a to kosztuje sporo sił i tak bardzo cennego czasu.

Moja filozofia rajdu jest prosta - jadę i staram się dawać z siebie maksymalnie wszystko. Często jest tak że ludzie mają różne wizje takiej ekstremalnej jazdy. Nasza pomorska ekipa, do której się przyłączyliśmy była nastawiona raczej rekreacyjnie krajoznawczo. Był to ich któryś już z kolei start i woleli sobie jechać tak bardziej lajtowo. Ja wolałem szybciej ... . Po około 130 km chłopaki postanowili wracać na metę a ja i Grzegorz (co miał w zasadzie uczynić ;-)) pojechaliśmy zdobywać kolejne punkty. Przy rozstaniu mieliśmy zaliczone po 10 punktów kontrolnych. Nam udało się zaliczyć jeszcze dwa, ale za to wysoko punktowane. Na mecie stawiłem się o godzinie 17.30 .


- Na punkcie kontrolnym.
- Piękne plenery Kaszub.
- A to ciekawostka - jezioro z pozostałościami konstrukcji, na której znajdował się gród Juranda ze Spychowa
podczas kręcenia filmu "Krzyżacy". Jeziorko znajduj się w pobliżu Starogardu Gdańskiego.
- Grzegorz na punkcie kontrolnym i na ostatnim naszym punkcie.

Posumowanie HARPAGANA 33

- Przejechane 164 km.
- Zaliczone 12 punktów kontrolnych.
- Zebrane 33 punkty na 60 możliwych.
- Czas jazdy 11 godzin 11 minut.
- Zajęte 133 miejsce.

Jura Maraton 2007

Idąc za ciosem postanowiłem spróbować czegoś innego niż HARPAGAN. Mało orientacji a więcej wyścigu. Niebawem nadarzyła się okazja, impreza pod nazwą JURA MARATON.

Maraton Jurajski miał swoją trasę wzdłuż jurajskiego czerwonego szlaku rowerowego.
Biorąc pod uwagę, że jesteśmy (rodzinnie) wielkimi pasjonatami Jury, nie myśląc długo postanowiłem wystartować.

Moim największym problemem przed zbliżającym się wyścigiem był transport na start w Częstochowie i odbiór z mety w Krakowie. Jasna sprawa, nie zakładałem sytuacji, w której trzeba mnie będzie ściągać z trasy np. z powodu połamanej ramy ;-). Oczywiście jak zwykle pomocny okazał się internet. Zamieściłem na forum rajdu prośbę o ewentualny transport. Odzew był praktycznie natychmiastowy. Z Bielska jechał Jurek Lekki, który bez problemów przygarnął mnie do swojego samochodu. Z Pszczyny wyjechaliśmy przed 5 rano, w Częstochowie na starcie byliśmy około 6. Mieliśmy szczęście, start z powodów technicznych został przesunięty o 30 minut. Szybka przygotówka, przebraliśmy, rejestracja i gotowe. Jurek jest bardzo doświadczonym zawodnikiem, biorącym udział w wielu tego typu imprezach. Wiedziałem, że albo będę naciskał solidnie na pedalęta albo zostanę za Jurkiem gdzieś po tyłach. Do wyścigu stanął również, (z czego jestem szczególnie dumny) mój uczeń Marcin Urbańczyk (osobisty sukces wychowawczy ;-)) Ustawiliśmy się na samym końcu długiego korytarza startowego.


Nadeszła godzina i poszliiiii ..... . Pierwsza godzina wyścigu pozbawiła mnie złudzeń …. Peleton rozpędził się i nabrał takiego tempa, że w pewnym momencie stwierdziłem, że chyba lepiej będzie podziwiać jurajskie plenery z prędkością 15 na godzinę niż pilnować własnych zębów na zjazdach przy 50. Zgodnie z oczekiwaniami Jurek odjechał w siną dal, a ja kolebałem się w oddali. A za mną zniknął gdzieś Marcin. W każdym razie początek był naprawdę mocny, jak dla mnie. Po około godzince, w okolicach Olsztyna, peleton zaczął się rozrywać na mniejsze grupy, grupki i zawodników pojedynczych.

Pierwszy i jedyny poważny kryzys na trasie pojawił się po około 40 km, za Olsztynem. Po tym ostrym początku miałem dosyć. Ale kryzys kryzysem, a jechać trzeba.

Po 60 km, w Podlesicach organizatorzy postawili dla nas pierwszy bufet. I tu popełniłem błąd taktyczny. Rozgościłem się ….. zamiast wypić, zjeść i pomykać dalej. I tak na tej gościnie zeszło mi z 30 minut. Tak cennych minut. Byłem przecież na wyścigu a nie na pikniku.



Kolejne 60 km, pomiędzy bufetami, to bardzo trudny teren poprzecinany dwoma pasmami bardzo stromych wzgórz a co za tym idzie ciekawych podjazdów. Pierwsza przewałka to okolice Morska kawałek za Podlesicami. Kolejna zaczyna się już od Podzamcza, gdzie rozpoczyna się Pasmo Smoleńsko – Niegowonickie. Był to jeden z trudniejszych technicznie odcinków trasy.

Zwykle jechałem samotnie, ale bywały też dłuższe kawałki w towarzystwie. Starałem się trzymać silniejszych zawodników – jest to motywujące. Często zostawałem za nimi i łapałem kolejnych. Pochwalę się, że czasami też udało mi się kogoś wyprzedzić ;-).

Plenery jurajskie mijane po drodze pozwalały, choć trochę, zregenerować zmęczenie i oderwać się od rywalizacji. Fantastyczne skały, zamki, lasy, wzgórza i doliny. Polecam każdemu, kto nie był i nie widział.

Kolejny bufet zorganizowano w Rabsztynie pod zamkiem. Cały postój zajął mi tu max 5 minut. Zyskałem nieco, bo na pobliskich skałkach i łączkach porozkładanych było ok. 30-40 zawodników. Szybka mineralna, snikersik i fruuu.

Etap ostatni był trudny, ale za to niezwykle widokowy i ogólnie fajny. Jechało mi się bardzo dobrze. Kawałek za Rabsztynem minęliśmy Olkusz i zaczął się rejon niezwykle krajobrazowych Dolinek Podkrakowskich – niesamowite zjazdy i kilometry podjazdów.



Z dolinek wyjechałem do Krzeszowic, miasteczka leżącego w Rowie Krzeszowickim, by zaraz znów zacząć się wspinać. Tym razem z kolei na Garb Tęczyński. Przejechałem w okolicach zamku Tęczyn (zbudowany na wygasłym stożku wulkanicznym – do dzisiaj można tam znaleźć ładne agaty – o minerały mi chodzi ;-)), gdzie szlak zaczął skręcać na wschód, w kierunku Krakowa. W okolicach Balic zaliczyłem najbardziej odjazdowy zjazd w życiu. Ze wzgórza szlak prowadzi w wąskiej stromej rynnie o wysokich ścianach. Było mokro, ślisko (gliniasto) i stromo, – czyli tak jak tygrysy lubią najbardziej. Dla samych tych kilkuset metrów zjazdu warto było jechać. Dobrze, że nikt wcześniej tam nie zamarudził ….. Wiem nierozsądnie ….. ale ta adrenalina;-).

10 km przed metę spotkał mnie największy pech na całej trasie. Zamiast uważnie patrzeć na znaki, zacząłem mocno naciskać na pedały dla poprawy wyniku i ….. pogubiłem trasę. Zajechałem prawie na rynek krakowski. Spotkałem na szczęści ludzi, którzy już podążali na metę honorową i mnie pokierowali na właściwą drogę w odwrotnym kierunku niż ja jechałem. W ten to sposób dołożyłem z 10 km i straciłem z 30 minut cennego czasu. Ale przy okazji również się czegoś nauczyłem … hehe. W końcu jakoś dotarłem do mety zawodów a stamtąd pojechałem prosto do bazy wyścigu, na metę honorową. A tam … kiełbaski, piwko ….

Oczywiście kilka razy na trasie straciłem szlak, trochę się pogubiłem raz czy dwa, ale końcówka wypadła fatalnie, co nie znaczy, że nie byłem z siebie zadowolony – wręcz przeciwnie.

W bazie wyścigu znalazłem się z Jurkiem. A niebawem podjechał po nas samochodzik i pojechaliśmy do domu.

Na całej trasie było rozstawionych 15 punktów kontrolnych. Każdy zawodnik dostał na starcie elektronicznego „stróża”, którym to meldował się na punkcie. Warunkiem ukończenia wyścigu było zaliczenie kompletu punktów kontrolnych.

Pogoda podczas rajdu była nieco pokratkowana. W Częstochowie zanosiło się na mżawkę. W Olsztynie zaczęło się rozpogadzać. Dobra pogoda utrzymywała się aż do Rabsztyna. Później nieco pokropiło, ale krótko. A potem już do samego Krakowa było fajnie. Lunęło solidnie około 18.30. Ale mnie już to nie dotyczyło (na mecie honorowej był namiocik z piweczkiem ;-))

Duże gratulacje dla Marcina – Ukończył wyścig !!!! - rośnie narybek ;-)

Podsumowanie Jura Maratonu 2007

- Przejechane 197 km.
- Zajęte 161 miejsce w klasyfikacji ogólnej, na 249 startujących.
- Zajęte 85 miejsce w kategorii M2 - do 35 lat. NA 127 startujących.
- Czas jazdy 11 godzin 26 minut.